Nasze teksty


#1 2011-09-01 17:12:41

EricaNorthman

Nowicjusz

Zarejestrowany: 2011-09-01
Posty: 6
Punktów :   

Bliźniaczy księżyc

Cisza. Jednostajna, miarowa. Dom pogrążony w półmroku, wypełniony szmerami. Zgarbione cienie przemykające korytarzem. Powietrze gęste od kurzu. Plamy na posadzce. Za zamkniętymi drzwiami pokoju jeszcze więcej plam. Na zimnej podłodze czerwone morze krwi.
Kurczowo przyciskam palce do rany w boku. No pięknie. Krwawię jak zarzynana świnia. Nie pamiętam, który to już raz z kolei. Modlę się żeby to cholerstwo, które trzymam na czarną godzinę, zadziałało. Inaczej już po mnie. Krew spływa po dłoni, łaskocze palce. Mijają kolejne minuty. Przeciągają się, dłużą jak cała wieczność. A może tylko mi się tak zdaje.
Wreszcie, gdy mam już wrażenie że w moim ciele nie ma ani jednej kropli krwi, antidotum zaczyna działać. Poszarpane nerwy i zmielone na papkę tkanki powolutku przestają wyć z bólu. Sam chyba też przestałem. Teraz tylko zaciskam zęby i proszę Boga, żeby gojenie przebiegło bezboleśnie.
Ale najwyraźniej Bóg mnie nie usłyszał, zbyt zajęty własnymi sprawami. Zamiast tego pod moją czaszką eksploduje fontanna czerwonych iskier a w każdy kawałek skóry wbijają się odłamki szkła. Rana w boku zaczyna pulsować i dosłownie rzygać zatrutą krwią, tak że po chwili całe ubranie się od niej lepi. Jeszcze nie straciłem przytomności, czym jestem niepomiernie zdziwiony. Odliczam sekundy, które mi zostały zanim pogrążę się w ciemności. Czuję się fatalnie. Najchętniej bym teraz zwymiotował, zwłaszcza że zaczyna się znajome uczucie, jakby ktoś grzebał w mojej ranie długim, zakrzywionym pazurem.
To wszystko trwa zaledwie kilkanaście sekund. Kiedy wymęczony i sponiewierany osuwam się w kałużę własnej krwi, po paskudnej dziurze w moim boku nie ma nawet śladu. Zapadam w ciemność z nikłym uśmiechem na twarzy.
Udało mi się. Znowu.











Rozdział pierwszy

    Z wielkim trudem udało mi się rozkleić powieki. Gdyby tak potwornie nie huczało mi w głowie, byłoby to o wiele łatwiejsze. Ostrożnie obmacałem żebra. Z niekłamaną ulgą stwierdziłem, że nic mnie nie boli. Spróbowałem podnieść się z podłogi. Udało mi się dopiero za trzecim razem.
    Boże, co tak cuchnie? Hmm, to chyba ja. Całą noc przeleżałem w bajorku z własnej krwi, która zdążyła już zaschnąć i przemienić się w cuchnącą brunatną breję. Cholera. Ale burdel.
    Z okropnym żelazistym posmakiem w ustach powolokłem się do łazienki. Jeden rzut oka na swoje odbicie w lustrze wystarczył, żebym skrzywił się z obrzydzenia. Wyglądałem zupełnie jakbym naprał się do nieprzytomności, a potem ktoś rozwalił mi łuk brwiowy, uderzając mną o kant stołu i poprawiając kilka razy pięścią.
    Wyszczerzyłem zęby w groteskowym uśmiechu. Krwawe cętki na mojej twarzy rozciągnęły się wraz z ruchem mięśni. Przynajmniej zęby były na swoim miejscu. Co za pociecha. Jezu, Luke, co czego to doszło że prawie dałeś się zabić na własnym podwórku?
    Odkręciłem kran i umyłem twarz. Drobne otarcia i skaleczenia w kontakcie z gorącą wodą zapiekły jak diabli. Szpitalna biel umywalki momentalnie znikła pod warstwą brudu. Ściągnąłem sztywne od zaschniętej krwi ubranie, poczekałem aż wanna wypełni się wodą i wlazłem do środka, ignorując piekący ból odzywający się we wszystkich mięśniach. Mój jęk ulgi zabrzmiał jak wrzask kota trafionego kamieniem.
    Luke, ty palancie. Teraz pomyśl, jak do tego wszystkiego doszło.
    Nabrałem powietrza w płuca i zanurkowałem pod powierzchnię wody. Opadłem na dno wanny. Kontrolując oddech wyciszyłem się na tyle, że mój umysł wypełnił się obrazami z wczorajszego wieczoru.
    Dobra, co było na początku...? Jeszcze zanim się skułeś w tamtym barze. No tak. Wymiana informacji. Hafis nie był zbyt rozmowny, jak zawsze zresztą, ale to, co przekazał miało w sobie pewną wartość. Na tyle dużą, że gdy tylko opuściłem to lokum, od ściany sąsiedniego budynku odkleiło się dwóch typków. Hmm... Skoro nie poszli za Hafisem, to z pewnością poszli za mną. Kurwa, że też musiałem się tak nawalić... Dobra, co było dalej?
    Wypuściłem kilka baniek powietrza. Myśl, do cholery, za to ci płacą. Jezu, czy mój mózg naprawdę jest tak przeżarty tym przeciwbólowym świństwem, że nawet tego nie potrafię? Och, Luke, skup się!
    Kolejne powietrzne bańki wyfrunęły z mojego nosa i uniosły się ku powierzchni, żeby w chwilę potem zniknąć z cichym pyknięciem. Przypomniałem sobie, że jeden z dwójki podejrzanych typków, zwalisty dryblas, sięgnął pod klapę marynarki i wyciągnął stamtąd półautomat. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że broń lśniła mdłym blaskiem i emitowała paskudną energię.
    Otworzyłem oczy. Wypuściłem z płuc całe powietrze i usiadłem tak gwałtownie, że aż zakręciło mi się w głowie. Skąd ten dupek wiedział kim jestem? I skąd, na litość boską, wytrzasnął tę morderczą pukawkę?!
Nie zważając na zawroty głowy, wyskoczyłem z wody i rzuciłem się w kierunku sterty brudnych ubrań leżących na podłodze. Po chwili z kieszeni spodni udało mi się wyłuskać upaprany krwią telefon.
- Odbierz, odbierz, odbierz... Hafis, do kurwy nędzy, odbierz ten pieprzony telefon! – darłem się do aparatu jak opętany. – Hafis, jeżeli w tej chwili nie od...
- Czego się drzesz? – odparł po drugiej stronie Hafis. Głos miał spokojny i zrelaksowany. Jakby przed chwilą zapalił cygaro.
- Jak to czego? – mój głos za to drżał z napięcia. – Wczoraj po wyjściu z pubu doskoczyło do mnie dwóch kretynów, z czego jeden wymachiwał mi przed nosem czarnomagicznym gnatem! Mówi ci to coś?
    Po drugiej stronie zapadła cisza.
- Jesteś pewny? – zapytał po chwili dłuższej niż wieczność.
- Tak! – wrzasnąłem do słuchawki. – Wiedzieli, kim jestem. Chcieli mnie zabić.
    Hafis westchnął przeciągle.
- W takim razie musimy ich uprzedzić. Luke?
- Co znowu?
- Tylko nie mów mi, że oberwałeś.
- Ha! I to jest właśnie najciekawszy fragment całej historii – roześmiałem się zgrzytliwie. – Zarobiłem kulkę pod żebra. Całe szczęście, że miałem w domu odtrutkę.
    Mój przyjaciel odetchnął z ulgą.
- Do cholery, Luke, czego mogli od ciebie chcieć?
    Przebiegłem myślami wszystkie afery w które się wplątałem i wszystkie akcje jakie przeprowadziłem. Te pierwsze dawno rozeszły się po kościach i już nikt o nich nie pamiętał, a o tych drugich wiedziała zaledwie garstka ludzi, dla których kiedyś pracowałem. Wszystko, co wtedy robiłem miało najwyższy stopień utajnienia. Nikt nie miał zielonego pojęcia czym się zajmowałem.
- Nie wiem – przyznałem szczerze.
- Niedobrze – mruknął Hafis. – Skoro ciebie znaleźli, znajdą pozostałych. Jednym słowem, mamy przesrane.
- Przestań pieprzyć. Co teraz zrobimy?
- Dowiemy się czego chcieli.
    Odruchowo zerknąłem przez uchylone drzwi łazienki w stronę swojego gabinetu. Pod podłogą z dębowych desek znajdował się tam mój prywatny arsenał dawno nieużywanej broni.
- Zwariowałeś? – zapytałem przytomnie. – Chcesz to zrobić na własną rękę?
- A znasz jakieś inne wyjście?
    Niestety nie.


    Po rozmowie z Hafisem nie mogłem sobie znaleźć miejsca. Snułem się po domu obolały i przygnębiony. Jedyną konstruktywną rzeczą jaką zrobiłem, było nakarmienie Kitty, malutkiej burej kotki, która przyplątała się do mnie trzy miesiące temu. Obudziła mnie pewnego deszczowego poranka, miaucząc przeraźliwie na parapecie okna. Gdy zatykanie uszu nie pomogło, zrezygnowany uchyliłem je i wypuściłem ją do środka. Szara kuleczka wielkości mojej pięści popatrzyła na mnie uważnie, jakby w obawie, że ją skrzywdzę, po czym wdrapała się niezdarnie po skraju prześcieradła prosto do mojego ciepłego łóżka.
    A ja stałem i gapiłem się jak idiota co też ten mały kociak wyrabia. Mokra od deszczu kulka zwinęła się w kłębek na mojej poduszcze i chyba zasnęła, pomrukując cichutko. Podrapałem się po głowie. Cholera, przecież nie wyrzucę jej na dwór w taką parszywą pogodę. W końcu doszedłem do wniosku, że muszę być zupełnym idiotą skoro usiłuję usprawiedliwić swoje postępowanie wobec kota. Machnąłem na to wszystko ręką i położyłem się z powrotem do łóżka. Na drugi dzień obudziłem się z mięciutką kuleczką wtuloną w moją szyję. Przesunąłem się trochę w obawie, że ją zgniotę. Maleńkie serce przyspieszyło rytm, czułem jego przerażenie. Cholera, niepotrzebnie się ruszałem.
    Pierwszy raz w życiu tak mi zależało żeby kogoś uspokoić. Nieważne, że to była mała kocia przybłęda a nie człowiek. Ostrożnie uniosłem rękę i pogłaskałem drżący kłębek. Poskutkowało. Kotka wtuliła zimny mokry nosek w moją skórę, najwyraźniej uspokojona ciepłem dłoni. Potem wysunęła się spod mojej ręki i trąciła mnie łebkiem w nos. Uśmiechnąłem się. Zadowolona z mojej reakcji, zamiauczała i wbiła pazurki w moje ramię. Nie miałem pojęcia o co może jej chodzić. Dopiero kiedy zaburczało mi w brzuchu i gdy oboje spojrzeliśmy w tym kierunku uświadomiłem sobie, że musi być tak samo głodna jak ja.
    Hafis powiedziałby, że oszalałem, przygarniając bezpańskiego kota. Na co takiemu facetowi jak ja kot? Miałby mnie za wariata gdyby dowiedział się, że z nim gadam.
    Musiałbym mu wytłumaczyć, że w gruncie rzeczy jestem raczej samotnym człowiekiem. Po rodzicach został mi tylko dom i pieniądze. Byłem cholernym spadkobiercą fortuny bez żadnego rodzeństwa. Gdybym nie miał przynajmniej tego kota, zwariowałbym.
     A tak, zostało mi tylko podziwianie rodowych portretów wiszących w galerii. Mój własny zawiśnie tam dopiero po mojej śmierci. Czyli nie tak znowu szybko, bo nie mam zamiaru ponownie dać się zabić. Jeszcze nie teraz. Chciałbym coś po sobie zostawić. Coś znacznie bardziej przewyższającego najwartościowsze przedmioty w tym domu.
    Na myśl o własnej rodzinie coś mocno ścisnęło moje serce. Znajome ukłucie bólu sprawiło, że poczułem się jeszcze bardziej samotny. I zupełnie bezużyteczny.
    Wyszedłem do ogrodu, żeby oderwać się od ponurych rozważań o sensie mojego życia, a raczej jego braku. Oprócz opieki nad Kitty, ogromny ogród na tyłach domu wypełniał mi cały wolny czas od kiedy skończyłem służbę. Nie dość, że nie pozwoliłem zatrudnić nikogo, kto by o niego dbał, to na dodatek, ku oburzeniu moich sąsiadów, sam zniżałem się do tego, żeby grzebać w ziemi i kosić trawę.
    Gdyby mieli choć blade pojęcie o tym, jak państwo Penn wychowywali swojego jedynego syna, od razu zmieniliby zdanie. Jest jedna rzecz na świecie, której nienawidzę równie mocno jak użalania się nad sobą. To moje dzieciństwo. Jedno wielkie pasmo rozczarowań.
Bardzo bym się zdziwił, gdyby matka pamiętała jak mam na imię. Mogłem się uważać za wyjątkowego szczęściarza, gdy widywałem ją kilka razy na rok. Zazwyczaj wtedy, gdy kończyły się jej pieniądze i szantażem próbowała wyłudzić od ojca kolejną sumę. Podczas tych krótkich wizyt poświęcała mi tyle czasu ile potrzeba na wypicie szklanki wody. A ja, kilkuletni smarkacz, pielęgnowałem te chwile jak drogocenne skarby. W dzień moich jedenastych urodzin wysłała mi prezent. Swoje uśmiechnięte zdjęcie z podpisem, w którym zapewniała jak bardzo mnie kocha. Ona sama nie przyjechała. Od tamtej pory nigdy jej nie widziałem.
    Ojciec nie miał dla mnie czasu, z resztą dla nikogo nigdy go nie miał, więc co dopiero dla swojego jedynego syna. O moich urodzinach zapomniał. Nie ośmieliłem się mu o tym przypomnieć, nie chciałem go stawiać w niezręcznej sytuacji. Urodziny spędziłem na zasnutym pajęczynami ciemnym strychu, gdzie nikt nie widział moich łez, których tak bardzo się wstydziłem.
    W wieku dwudziestu lat wyprowadziłem się z domu. Szczerze mówiąc, przypominało to bardziej ucieczkę niż wyprowadzkę. Przez kilka lat mieszkałem na ziemi, gdzie prowadziłem względnie normalne życie. To wszystko trwało do momentu, w którym dały o sobie znać moje prawdziwe zdolności. Miałem cichą nadzieję, że może jednak mi się uda i talenty dziedziczone w genach w mojej rodzinie przez dziesiątki pokoleń nie ujawnią się akurat u mnie. Marzenia ściętej głowy.
    Nie tylko odziedziczyłem wszystkie możliwe zdolności przekraczające ludzkie pojęcie, ale musiała też nastąpić jakaś cholerna kumulacja mocy bo gdy tylko wróciłem na stare śmieci, wszystkie urządzenia w domu służące do jej pomiaru zupełnie oszalały. Wskazówki potencjometrów usiłowały pokazać jak jest wielka, ale kończyła się im skala, więc tylko zaginały się pod dziwacznym kątem i zamierały, jakby w grymasie zdziwienia.
    Służba przerażona moimi zdolnościami w popłochu pakowała walizki i uciekała gdzie pieprz rośnie. Nie dziwiłem im się. Sam bym uciekł. Gdy już zostałem sam w pustym domu, zdumiało mnie, jak mogłem go tak kiedykolwiek nazywać. Pierwszy rok po śmierci rodziców spędziłem na usuwaniu po nich wszelkich śladów. Pamiętam, że wielki stos z mebli, pamiątek, ubrań i innych rzeczy który ustawiłem za domem, płonął nieprzerwanie przez trzy dni. Ciągle dorzucałem do niego przedmioty, których używali albo które mi się z nimi kojarzyły. Gdy spaliłem wszystko i oczyściłem ogniem swoją duszę i dom, mroczna i przygnębiająca rezydencja została urządzona od nowa.
    Tym razem postarałem się, żeby nie było w niej nic mrocznego. Udało mi się to po wybiciu dodatkowych dwudziestu dziur w murze, które przekształciły się w okna. Umeblowałem tylko kilka pokoi gościnnych, swoją sypialnię, gabinet, kuchnię i łazienkę. Reszta pomieszczeń stała pusta. Jednym jedynym pokojem, którego nie tknąłem nawet palcem była biblioteka ojca. Nie potrafiłem się rozstać z jego księgozbiorem liczącym ponad dwadzieścia pięć tysięcy woluminów. Zniszczenie tego mógłbym porównać tylko ze spaleniem zbiorów w Aleksandrii.
    Kolejny rok upłynął zaskakująco spokojnie. W wieku dwudziestu dwóch lat, gdy nauczyłem się kontrolować swój talent na tyle, że już nic nie eksplodowało w tych momentach gdy wpadałem w furię lub potwornie się czegoś bałem, dostałem list. Gdybym powiedział, że diametralnie zmienił moje życie, to byłoby to zwykłe kłamstwo. On je przewrócił do góry nogami. Jakaś ogranizacja, o której istnieniu nie miałem nawet pojęcia, proponowała mi pracę. Właśnie ze względu na moje niezwykłe zdolności.
    Gdy tylko pojawiłem się w eleganckim biurze i wytłumaczono mi na czym tak naprawdę ma polegać ta moja praca, zerwałem się z miejsca i stwierdziłem, że to chyba jakiś żart. Wtedy facet w drogim garniturze ze śmiertlenie poważną miną wyjaśnił mi, że wcale nie żartuje. Uwierzyłem mu po dwóch sekundach. Po pięciomiesięcznym morderczym treningu, jakiego nie miał prawa przeżyć żaden normalny człowiek, wcielono mnie do jednostki specjalnej zajmującej się likwidowaniem zagrożeń i utrzymywaniem porządku w Królestwie.
    Jeśli kiedykolwiek zastanawiałem się nad tym, dlaczego przetrwałem ten krwawy survival, do głowy przychodziła mi tylko jedna odpowiedź. Nie wiem, jak to wyglądało w innych, równoległych do mojego, światach. Pierwszą i jedyną rzeczą, jakiej nauczyli mnie rodzice była świadomość, że nie jesteśmy ludźmi. Owszem, istniała taka rasa, ale nie tutaj tylko na Ziemi. To był zupełnie odrębny od naszego świat. A my, jako jednostki o ponadprzeciętnych zdolnościach o jakich ludzie mogli tylko pomarzyć, zajmowaliśmy w tej hierarchii światów o wiele wyższe miejsce. Zwłaszcza ci z nas, którzy tak jak ja, byli nieśmiertelni. Członkowie wysokich rodów. Najczystsza krew. Na Ziemi nosilibyśmy miano książąt z powodu tej jakże czystej, błękitnej krwi.
    Tak naprawdę to wszystko to jeden wielki szajs. Na cholerę mi nieśmiertelność skoro jedynymi rzeczami, którym mogłem się poświęcić były Kitty i ogród? A zakładanie rodziny? Pod warunkiem, że znajdę wśród tłumu wysoko urodzonych panien tę, która choć trochę będzie skłonna dopuścić się ze mną karygodnego postępku spłodzenia potomka i jednocześnie nie będzie kryć obrzydzenia do samej natury czynności, do której będę ją zmuszał. Do tej pory zastanawiam się, jakim cudem jeszcze nie wyginęliśmy, skoro kobiety z wyższych sfer tak bardzo się tym brzydzą. No cóż, być może to tylko poza. Gdyby było odwrotnie, to co muszą przeżywać ich mężowie? Wolałem o tym nie myśleć.
    Swoją drogą, musiałem przyznać, że po zakończeniu służby, w wieku dwudziestu ośmiu lat stałem się czymś w rodzaju idealnej partii, o jakiej marzyła każda matka. Co gorsza, marzyły o tym również córki owych matek. Sytuacja być może nie przedstawiałaby się tak koszmarnie, gdyby nie fakt, że stanowiłem dla nich swoiste wyzwanie. Dobranie się do moich pieniędzy i ujarzmienie mojej awanturniczej natury było pokusą nie do odparcia. Zwłaszcza, że notorycznie odmawiałam pojawiania się na jakichkolwiek balach i rautach, co tylko potęgowało moją niesamowitą tajemniczość i wzbudzało przeróżne domysły.
    Zapewne nikomu nie przyszłoby do głowy, że Lukas Penn przedkłada towarzystwo swojego kota nad towarzystwo pięknych kobiet. I że w głebi swego serca szczerze żałuje, że te, które są piękne i na dodatek jeszcze inteligentne i oczytane, powychodziły już za mąż. Ciekawe, czy tak samo było na Ziemi.


- Brian, pośpiesz się! Jesteśmy spóźnieni! Moi rodzice nigdy mi tego nie wybaczą – to ostatnie zdanie Lilly powiedziała do samej siebie.
    Nie cierpiała kiedy się spóźniali, zwłaszcza jeżeli chodziło o wizytę u jej rodziców. A dzisiaj na dodatek ojciec obchodził sześćdziesiąte ósme urodziny. Zacisnęła zęby ze złości. Brian był nie do wytrzymania. Te jego ciągłe wymówki, żeby uniknąć rodzinnych spotkań, które ona tak uwielbiała, to ciągłe spóźnianie, ten ton w jego głosie, gdy wspaniałomyślnie dawał się namówić na kolację z rodzicami...
- Chwileczkę, już idę! – zawołał z przedpokoju, wybierając krawat.
    Nie zważając na jego protesty, Lilly złapała za pierwszy lepszy z brzegu krawat i prawie siłą zaciągnęła Briana do samochodu. No cóż, przyjęcie zaczęło się dopiero dwadzieścia minut temu, może uda się im wślizgnąć do środka tak, żeby nikt tego nie zauważył. Zerknęła na swojego narzeczonego, który bezskutecznie usiłował zawiązać krawat w czerwone prążki zupełnie niepasujący do lawendowej koszuli.
- Na miłość boską, zostaw ten krawat. Przecież gołym okiem widać, że nie pasuje do reszty.
    Brian wykrzywił twarzy w ironiczym uśmiechu.
- Lilly, proszę cię. Na naszym ślubie też tak będziesz mówić?
    Przygryzła wargi, skupiając się bardziej na drodze, niż na chęci przyłożenia mu prosto w szczękę.
- Nie – zdołała wykrztusić.
    Resztę drogi przejechali w milczeniu. Lilly zaparkowała samochód pod bramą, odpięła pasy, torebkę i prezent wzięła pod pachę. Zatrzasnęła drzwi i ruszyła przez podjazd. Brian dreptał kilka kroków za nią. Właśnie chciała niepostrzeżenie przemknąć się na tyły domu, żeby wejść od strony kuchni, gdy drzwi wejściowe otworzyły się i stanęła w nich jej matka.
- Lilly! Bogu dzięki, już myślałam, że coś złego się wam przytrafiło po drodze – powiedziała, obejmując ją ramionami. Lilly westchnęła, wdzięczna matce za to, że nie wypytywała jej o powód spóźnienia. Wdychając zapach jej perfum powoli się uspokajała. Zapomniała też o istnieniu Briana. Dzięki Bogu, pomyślała, chociaż na chwilę.
    Mary Pope puściła córkę, żeby przywitać jej narzeczonego. Ściskając prezent pod pachą, Lilly ruszyła na poszukiwanie ojca. Znalazła go w salonie, wznoszącego toast.
- Chciałbym wznieść toast za moją ukochaną córeczkę, której z nami dzisiaj nie ma.
- Tato! – zaczerwieniona Lilly podbiegła do niego, ściakając prezent w lewej ręce a prawą obejmując go za ramię. Starała się ignorować rozbawione spojrzenia gości. – Przepraszam za spóźnienie – szepnęła mu do ucha i wręczyła podarunek.


    Po kilku godzinach ucztowania, śmiechu i niekończących się rozmów, Lilly nie marzyła o niczym innym jak tylko o położeniu się i przespaniu chociaż paru godzin. Schody na drugie piętro same zaprowadziły ją do jej dawnego dziecinnego pokoju. Nie potrafiła zliczyć, ile razy tu przychodziła tylko po to, żeby popatrzeć na swoje stare zdjęcia i zabawki. Mama niczego tu nie zmieniła od czasów, gdy Lilly była małą dziewczynką.
    Nawet narzuta na łóżku była ta sama. Miała już dwadzieścia pięć lat, tyle co ona, była wytarta w kilku miejscach, lecz nadal tak samo piękna i kojarzyła się Lilly z zabawami w Indian, bo można z niej było zrobić doskonałe tipi. Przykrywała jej łóżko, w którym sypiała gdy była mała. Teraz na pewno bym się w nim nie zmieściła, pomyślała.
    Usiadła na nim, wspominając jakie piękne i proste było jej życie zanim nie dorosła i nie zaczęła żyć na własny rachunek. I zanim nie poznała Briana. Mój Boże, co ja takiego w nim widziałam? Po pięciu latach związku doszła do wniosku, że do siebie nie pasują, ale nadal nie potrafiła tego zakończyć. To zupełnie jakbyśmy byli w małżeństwie, i tylko ja zdaję sobie sprawę, że już dawno przestało funkcjonować.
    Przejechała palcami po twarzy i zamknęła oczy. Najwyższy czas zakończyć tę farsę.
    Otworzyła powieki. Na środku pokoju materializowała się właśnie ściana jasnozłotego ciepłego światła. Lilly zamrugała, zupełnie zaskoczona tym co widzi. Zamknęła oczy w obawie, że zwariowała. To na pewno od nadmiaru pracy, pomyślała. Na pewno. Zerknęła w stronę połyskującej tafli światła i wrzasnęła z przerażenia. Półpłynna masa, gęstniejąca z każdą chwilą, wcale nie znikała. To nie mógł być wytwór mojej wyobraźni, stwierdziła zszokowana, że bijące od lśniącej tafli ciepło jest równie realne, jak to że ona oddycha.
    Uniosła rekę, zdumiona własną odwagą, i musnęła końcami palców falującą ścianę światła. Nic. Nic się nie stało. Skonsternowana spojrzała na rękę. Palce nie nosiły żadnych śladów czegokolwiek. Jak to, do cholery?
    Nie rozumiejąc kompletnie swojego zachowania, Lilly zanurzyła rekę w błyszczącej masie aż po samo ramię. Nie poczuła niczego dziwnego, nie licząc mrowienia w koniuszkach palców, które okazało się nadspodziewanie przyjemne. Ciekawe co by było, gdyby tak przejść na drugą stronę...


Słońce chyliło się ku zachodowi. Nagrzane powietrze przesycone było zapachem róż i pomiaukiwaniem Kitty.
- Chodź, maleńka. Pewnie umierasz z głodu, tak jak twój pan – wziałem ją na ręce i już miałem zanieść do domu kiedy wydarzyło się kilka rzeczy jednocześnie.
Jakieś sto metrów od schodów na których oboje się wygrzewaliśmy, powietrze zgęstniało i przybrało barwę złocistej bieli. Jeszcze nigdy w życiu nie widziałem takiego światła. A to oznaczało tylko jedno. Jakiś mag próbował wedrzeć się siłą do mojego domu. Cholera by to wzięła!
- Kitty, natychmiast uciekaj do środka – nakazałem kotce ale ona zachowywała się jakby zupełnie straciła rozum. Wbiła pazurki w moje ramię i zawodziła przeraźliwie. Puściłem ją a wtedy śmignęła jak szalona prosto w stronę otwierającego się przejścia.
- Kitty, zwariowałaś? Natychmiast wracaj! – darłem się jak opętany, biegnąc za upartym zwierzakiem.
    Wtedy szczelina w ścianie jak po cięciu noża zamknęła się z suchym trzaskiem i przejście znikło. Dwadzieścia metrów ode mnie na trawie leżała skulona postać. Kitty trącała ją mokrym nosem po twarzy i skakała po leżącej bezwładnie na trawie ręce. Chyba zupełnie straciła rozum.
    Jedyną dobrą wiadomością było to, że kotka nie okazała nieufności, więc całkiem możliwe, że był to ktoś, kogo znałem, chociaż uważałem to za mało prawdopodobne.
    I jak zwykle miałem rację.
    Intruz bez żadnego ostrzeżenia zerwał się na równe nogi, rejestrując każdy mój ruch. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, nie wiedziałem, kto był bardziej zaskoczony. Czy ja, widząc że mam przed sobą najprawdziwszą Ziemiankę, czy ona, myśląc, że ma do czynienia z kosmitą czy czymś podobnym.
- Do diabła, skąd się tu wzięłaś? – mój schrypnięty głos przypominał tarcie żwiru o szkło.
    Jej zielone oczy pełne były niezrozumiałego dla mnie lęku. Skoro wiedziała, jak dostać się do innego wymiaru, to z całą pewnością...
- Sama chciałabym to wiedzieć – ledwo ją słyszałem. Była sparaliżowana strachem.
- Cholera... – jęknąłem zrezygnowany i przejechałem rękoma po twarzy. – I co ja teraz z tobą zrobię?
    Zielone oczy rozbłysły złością.
- Jak to co? Odeślij mnie z powrotem!
- Nie potrafię – przyznałem zawiedziony.
    Twarz nieznajomej skurczyła się ze strachu.
- Nie?
    Pokręciłem przecząco głową. W tej chwili dużo bym dał za taką umiejętność. Potrafiłby to zrobić tylko wysoko wykwalifikowany mag a ja akurat nie miałem żadnego pod ręką.
- Gdzie się otworzyło przejście?
- W moim starym dziecinnym pokoju – wykrztusiła. Była taka blada jakby cała krew odpłynęła z jej twarzy.
- Sama je otworzyłaś czy ktoś ci pomagał?
    Poderwała głowę do góry obrzucając mnie zdumionym spojrzeniem.
- Co proszę? Jak niby miałam otworzyć to... coś? Pierwszy raz w życiu widziałam to... to... przejście, czy jak ty to tam nazywasz... – zaczęła chodzić w kółko i gwałtownie gestykulować. – Byłam na urodzinach mojego ojca, wypiłam za dużo ponczu, zmęczyłam się, chciałam odpocząć i...  – zatrzymała się patrząc mi prosto w oczy – na środku pokoju zmaterializowała się falująca ściana ze światła...
    Znów zaczęła wędrówkę.
- Tak, to na pewno to... Za dużo wypiłam i teraz śni mi się jakiś cholerny koszmar, z którego zaraz się obudzę...
- Słuchaj – zacząłem, nie mając pojęcia jak jej to przekazać. – To nie jest żaden koszmar. To wszystko dzieje się naprawdę.
    Rzuciła mi pełne politowania spojrzenie.
- Oczywiście, że tak. Sny potrafią być czasem bardzo realistyczne.
  - To nie jest sen. Czasami w waszym świecie można natrafić na przejścia do innych wymiarów. Nie wiemy dlaczego tak się dzieje.
- Jak to wiemy? To jest tu jeszcze ktoś oprócz ciebie? – jej głos nabrał piskliwego tonu. Znowu ją przestraszyłem.
    W tym momencie Kitty zabrała głos, pomiaukując i łasząc się do nóg nieznajomej.
- Poznaj Kitty, moją kotkę – powiedziałem choć zabrzmiało to cokolwiek głupio.
    Szara kulka prychnęła, odbiła się od ziemi i skoczyła nieznajomej prosto na ręce. Potem owinęła się dookoła jej szyi i zasnęła. Dziewczyna pogłaskała miękkie futerko i uśmiechnęła się. Widocznie Kitty podziałała na nią uspokajająco.
- Jest śliczna.
    Staliśmy przez chwilę w milczeniu przyglądając się mojemu kotu.
- Wejdziesz do środka?
    Dziewczyna spojrzała w kierunku mojego domu. Usta same otworzyły się jej ze zdumienia.
- Mieszkasz tu?
    Pokiwałem głową.
- Sam?
- Nie, z kotem.
    Pewnie mi się wydawało, ale chyba zerknęła na mnie ze współczuciem, po czym szybko odwróciła głowę.
- Wejdziesz?
    Zastanawiała się nad odpowiedzią.
- Nie chcę być niegrzeczna, ale chyba lepiej będzie jeśli postoję tu i zaczekam, aż przejście znowu się otworzy.
    Potarłem skroń, bo czułem że głowa zaraz pęknie mi na pół.
- W takim razie najlepiej będzie jeśli poczekasz w domu.
    Przygryzła wargi.
- Dlaczego?
- Bo następne przejście może się otworzyć za pięć minut albo za sto lat – wyjaśniłem, przeczuwając, że nieznajoma zaraz zacznie krzyczeć albo, co gorsza, płakać. – A najbardziej prawdopodobna jest ta druga wersja, zwłaszcza że nie mamy w pobliżu żadnego maga, który mógłby je otworzyć – wytłumaczyłem pośpiesznie.
    Zaczęła głaskać Kitty pod włos i głęboko oddychać. Była zdenerwowana.
- W takim razie może rzeczywiście to dobry pomysł.


- Jesteś głodna?
    Pokręciła przecząco głową i usiadła w moim fotelu. Kitty spała okręcona wokół jej szyi, posapując cicho.
- Gdybyś czegoś potrzebowała, będę w kuchni.
    Zostawiłem ją samą i próbowałem skupić na jakiejś prostej czynności niewymagającej myślenia, co było cholernie trudne, bo pod czaszką kotłował mi się rój wściekłych os. Prawie odkroiłem sobie pół palca siekając warzywa na kolację. Do diabła, czemu to pieprzone przejście musiało się otworzyć akurat tutaj?
    Przeprowadzenie jej na drugą stronę, tam skąd przyszła, mogło się udać tylko przy pomocy doświadczonego maga. To był jak na razie jedyny sensowny pomysł, jaki przyszedł mi do głowy, ale jednocześnie nastręczał tylu trudności, że wolałem o nich nie myśleć. Z drugiej strony czekanie, aż przejście otworzy się samoistnie miało jeszcze mniej sensu.
    Wlałem na patelnię trochę oliwy, wrzuciłem warzywa i mięso, i snułem ponure rozważania na temat konsekwencji otwarcia się przejścia. Tak silne zaburzenia energii nie pozostawały niezauważone. Struktura świata została naruszona i jeszcze długo pozostanie w niej ślad. Ciekawe, kogo wyślą tym razem. Gerrita czy Ester? Cholera, tak czy inaczej, mam przerąbane.
- Gotujesz czy usiłujesz spalić kuchnię? – rozległ się głos za moimi plecami.
    Spojrzałem w dół na patelnię. Dopiero teraz poczułem, że jedzenie zaczęło się przypalać.
- Cholera... – mruknąłem z roztargnieniem i wyrzuciłem spalone resztki do kosza. – Chyba jednak to drugie.
    Dziewczyna rozglądała się zaciekawiona po mojej ogromnej kuchni zawalonej naczyniami, garami, szafkami wypełnionymi jedzeniem i pękami ziół wiszącymi u sufitu. Jego jedna połowa była czarna od sadzy i dymu, bo pod przeciwległą ścianą stała kuchnia węglowa, na której gotowałem zimą.
- To wygląda zupełnie jak... – urwała w połowie zdania i zaczerwieniła odrobinę.
- Jak kuchnia czarownicy? – dokończyłem za nią, wkładając patelnię do zlewu. – To by się nawet zgadzało, w końcu ja też mam kota, w przeciwieństwie do którego obejdę się bez kolacji – uśmiechnąłem się, spoglądając na smętne resztki w koszu.
    Jak na zawołanie, Kitty miauknęła głośno i zeskoczyła na podłogę. Podreptała w kierunku swojej miseczki i zaczęła jeść, rzucając mi od czasu do czasu rozbawione spojrzenia czarnych jak węgiel oczu.
- No dobra, czas spać. Chodź, zaprowadzę cię do twojego pokoju.
    Ruszyłem pustą galerią, gdzie na ścianach pozostały jeszcze ślady po zerwanych obrazach. Miałem nadzieję, że pokój który wybrałem będzie odpowiadał mojemu gościowi.
- Podoba ci się?
- Tak. Chociaż miałam nadzieję, że nie będę musiała zostawać tutaj tak długo, żeby dostać własny pokój – przyznała, uciekając wzrokiem w bok.
    Aż za dobrze rozumiałem o co jej chodziło.
- Łazienka jest na końcu korytarza po prawej.
- Dziekuję.
    Zdążyłem zrobić kilka kroków, gdy spytała:
- Jak ci na imię?
    Odwróciłem się w jej stronę. Drobna, szczupła postać była prawie niewidoczna w mrocznym i cienistym korytarzu.
- Lukas. Mów do mnie Luke. A ty?
    Drobna dłoń zacisnęła się na klamce.
- Mam na imię Lilly.


    Ciemność spowiła dom, chowając się za załomami mebli i przemykając pod ścianami. Kitty już dawno spała zwinięta na poduszce. Leżałem w ciemności zastanawiając się nad wybrnięciem z kłopotliwej sytuacji. Kiedy moje myśli zupełnie opanowały groteskowe obrazy wysłanników piekieł, jak lubiłem nazywać każdego przedstawiciela Rady wysłanego w celu zaprowadzenia porządku, którzy prędzej czy później zapukają do moich drzwi, wpadł mi do głowy genialny pomysł.
    Usiadłem na łóżku i sięgnąłem po małe lusterko z polerowanego kryształu. Wywołałem w myślach twarz Hafisa, i mając nadzieję, że nie upija się akurat w jakimś podrzędnym barze, stuknąłem delikatnie w lśniącą taflę. Rozbłysła słabym światłem po kilku sekundach. Na jej środku pojawił się rozmazany kontur twarzy mojego przyjaciela, z każdą chwilą nabierający ostrości.
- Do diabła, Luke, czy ty wiesz, która jest godzina? – głos Hafisa był schrypnięty i zgrzytliwy.
- Przepraszam, stary – zacząłem, modląc się, żeby tylko nie przerwał połączenia. – Słuchaj, mamy problem.
    Hafis obrzucił mnie złym spojrzeniem i potarł skroń.
- Streszczaj się.
    Przez chwilę dobierałem słowa.
- Przed paroma godzinami w moim ogrodzie otworzyło się przejście – powiedziałem i czekałem na jego reakcję.
    Jeśli był tym zaskoczony, to w ogóle tego po sobie nie pokazał.
- Dobijasz się do mnie o trzeciej w nocy żeby mi powiedzieć, że przejście się otworzyło w twoim cholernym ogrodzie? Takie rzeczy się zdarzają.
- To jeszcze nie wszystko.
    Hafis jęknął przeciągle.
- Tylko mi nie mów, że coś z niego wylazło.
- Właśnie to ci chciałem powiedzieć.
    Mój przyjaciel podparł pięścią brodę i ziewnął szeroko.
- Do cholery, Luke, jeśli to zwykły demon albo upiór nawiedził twój dom, to sam sobie z nim poradzisz. Niepotrzebnie mnie budziłeś.
- Hafis, z tej pieprzonej dziury nie wylazł żaden demon, tylko człowiek.
    Nie wygladał na przekonanego, co strasznie mnie wkurzyło.
- Luke, znowu coś brałeś. Nie wygaduj bzdur.
- Hafis, do kurwy nędzy, czy do ciebie nie dociera co przed chwilą powiedziałem? – zniżyłem głos do złowrogiego szeptu. – Niczego nie brałem i to nie są bzdury. Kilkanaście metrów ode mnie, w pokoju dla gości śpi dziewczyna, która trafiła tu, gdy na ziemi otworzyło się przejście.
    Moje mordercze spojrzenie przekonało go, że mówię prawdę. Westchnął ciężko.
- No to rzeczywiście mamy problem.
- Hosanna na wysokościach! Tyle to sam wiem – rzuciłem zgryźliwym tonem. – Najpierw ktoś chce mnie zabić a teraz to. Coś za dużo wrażeń jak na jeden dzień.
    Hafis w zamyśleniu pocierał palcem brodę.
- Jak myślisz, kogo wyślą tym razem?
    Wzruszyłem ramionami.
- Nie mam pojęcia. Ester jest zajęta tłumieniem jakiegoś krwawego buntu na południu, Phill całkiem zwariował od nadużywania mocy a Merk ma urlop. Zostaje tylko Gerrit.
- Nie jest tak źle. Przynajmniej obędzie się bez demolowania twojego domu.
    Na myśl o wysokim, przeraźliwie chudym, srebrzystookim przedstawicielu Rady skóra na karku ścierpła mi, jakby ją smagnął lodowaty wiatr z północy. W przeszłości starliśmy się ze sobą parę razy, ale to było w czasach kiedy pracowałem dla kraju i mogłem robić praktycznie wszystko nie ponosząc przy tym żadnej odpowiedzialności. Teraz Gerrit będzie miał szansę żeby się odegrać i na pewno jej nie zmarnuje.
- W tej chwili demolowanie domu to moje najmniejsze zmartwienie. Gerrit to skończony urzędas. Będzie wypytywał o wszystko co się tu zdarzyło, robił te swoje szczegółowe raporty z przesłuchań i cholera jedna wie jaka go zadowoli odpowiedź. To się może przeciągać miesiącami.
- Racja – zgodził się ze mną ponuro Hafis. – Jego pedanteria i fanatyzm to wystarczające powody, żeby zarobił w pysk.
- Dlatego musimy poprosić o pomoc Ciliana.
    Spojrzenie Hafisa wyrażało kompletne zaskoczenie.
- Oszalałeś? Przecież to skończony świr.
- Świr, nie świr, w tej chwili to nasza jedyna szansa, żeby Gerrit nie dowiedział się kto skorzystał z przejścia. Stawimy się u niego z samego rana. Było by miło gdybyś okazał trochę entuzjazmu i mi pomógł.
    Hafis uśmiechnął się ponuro.
- Chyba nie mam innego wyjścia.

Offline

 

#2 2011-09-01 17:14:36

EricaNorthman

Nowicjusz

Zarejestrowany: 2011-09-01
Posty: 6
Punktów :   

Re: Bliźniaczy księżyc

c.d.n.



    Obudził mnie hałas dobiegający z kuchni. Okropne uczucie w postaci zimnej ołowianej kuli, jaka usadowiło się na dnie mojego żołądka, że to Gerrit włamuje się do domu a ja nadal siedzę jak idiota w łóżku zamiast coś zrobić, zastąpiło kolejne. Wysłannik piekieł właśnie natknął się na Lilly i zastanawiał, skąd u diabła, wziął się tu człowiek.
    Ta myśl sprawiła, że w następnej sekundzie naciągałem spodnie, szarpnąłem za klamkę, prawie wyrywając drzwi z zawiasów, i puściłem się biegiem przez korytarz. Jednocześnie wizualizowałem w umyśle kulę energii, która po chwili zmaterializowała się w mojej dłoni, strzelając iskrami na wszystkie strony.
    Cóż, zawsze mogłem skłamać, że działałem w obronie własnej.
    Wpadłem do kuchni, rozglądając się po wnętrzu z zamiarem posłania kuli w kierunku intruza, ale moje oczy zarejestrowały tylko obecność dziewczyny, która z przerażeniem wpatrywała się we wstrząsaną wibracjami połyskującą kulę energii, na której zaciskałem palce.
- Do cholery, gdzie on jest?! – krzyknąłem, dygocząc na całym ciele. Wygenerowanie takiej ilości energii prosto z umysłu wyczerpywało fizycznie.
- Kto? – jej głos graniczył z piskiem. Ogromne zielone oczy wyrażały całkowite zagubienie.
    Zdekoncentrowało mnie to na tyle, że kilka iskier spadło na drewniane deski podłogi wypalając kilkucentymetrowe czarne dziury.
- Nie mam pojęcia o kim mówisz! – krzyknęła na widok dymiących otworów. – Uspokój się!
    Gdy wreszcie dotarło do mnie co powiedziała, wypuściłem wstrzymywane od minuty powietrze. Płuca zapiekły jak diabli. Ból był otrzeźwiający i pozwalał normalnie myśleć.
- Jesteś pewna, że oprócz nas nikogo tu nie ma? – zapytałem. Przed oczami zatańczyły mi czarne i czerwone płatki. W dwóch susach dopadłem do drzwi prowadzących na taras i wypuściłem kulę, która uderzyła w najbliższe drzewo. Zostały z niego same drzazgi.
    Lilly wyglądała, jakby nie mogła się zdecydować, czy ma zacząć krzyczeć czy uciekać. Z otwartymi ustami wpatrywała się w stertę połamanych gałęzi i przetrącony na pół konar metrowej grubości. Podszedłem do niej na chwiejnych nogach i bezceremonialnie domknąłem jej szczękę. To gapienie się na połamane drzewo i na mnie jak na jakiegoś kosmitę wcale mi się nie podobało.
- Mój Boże, złamałeś drzewo za pomocą tego... – zamachała rękoma w powietrzu - ...czegoś! Co to było, na litość boską?!
    Zirytowany jej pytaniem opadłem na wznak na deski i zamknąłem oczy.
- Ochronna kula z energii kinetycznej wygenerowanej przez mój umysł.
    Nawet bez otwierania oczu mógłbym przysiąc, że znów wprawiłem ją w osłupienie.
- Kula. Z energii. Przez twój umysł – powtórzyła moje słowa. Usiadła obok. – Żaden normalny czlowiek tego nie potrafi.
- Nigdy nie twierdziłem, że nim jestem.
    Zapadła cisza przerywana jedynie szumem wiatru w koronach drzew i szelestem trawy. Uchyliłem powieki, żeby na nią spojrzeć. Przyglądała mi się bez cienia skrępowania, co trochę mnie rozbawiło.
- Co tak patrzysz? – zapytałem. – Czekasz, aż czułki wyrosną mi z głowy?
- Już chyba nic nie będzie w stanie mnie tu zaskoczyć – powiedziała, a jej wzrok zatrzymał się na moim prawym ramieniu. – Piękne wzory – wyrwało jej się. Zmieszana spuściła oczy.
- Mam tego więcej.
    Wyciągnąłem przed siebie prawą rękę z wytatuowaną niebieskim tuszem na nadgarstku cienką bransoletką. W jej oczach rozbłysło zaciekawienie.
- To tylko ozdoba czy też służy do czegoś innego?
    Uśmiechnąłem się.
- Do czegoś innego. Jest niezbędna przy wypowiadaniu jakichkolwiek zaklęć. Tusz, którego użyto do zrobienia rysunku, jest magiczny. To gwiezdny pył.
- A to? – wskazała palcem na dwa rzędy maleńkich złotych gwiazdek na drugim nadgarstku. Uniosłem rękę do światła. Drobne, złote plamki rozjarzyły się w słońcu. – Dzięki temu zamieniasz się w ropuchę?
    Całym moim ciałem wstrząsnął śmiech. Nie spodziewałem sie usłyszeć czegoś takiego więc moja reakcja była spontaniczna.
- Nie – odparłem kiedy już mogłem normalnie mówić – dzięki temu rany szybciej się goją. Te magiczne i te zwykłe. Ten tatuaż jest z czasów gdy pracowałem dla Królestwa. Każdy z nas musiał taki mieć. Inaczej nie byłoby z nas żadnego pożytku, gdybyśmy mieli zginąć od razu podczas pierwszej misji – wyjaśniłem.
    Usiadłem, żeby pokazać jej rysunki na plecach – bliźniaczą parę anielskich skrzydeł.
- To jeden z moich pierwszych tatuaży. Zrobiłem go, gdy tylko wróciłem do domu po paru latach mieszkania na ziemi. Dokładnie wtedy, gdy zorientowałem się, że odziedziczyłem zdolności po ojcu – dotknąłem skóry na plecach. W końcach palców odezwało się znajome mrowienie. – Dzięki tym skrzydłom mogę się przemieścić w dowolnie wybrane miejsce na terenie Królestwa.
    Lilly wpatrywała się w lśniące bielą lotki wyrysowane na moich plecach.
- Są piękne – szepnęła, dotykając jednocześnie prawego skrzydła. Poczułem się, jakbym przed chwilą sam oberwał ochronną kulą. Zacisnąłem zęby. Zupełnie jakby kopnął mnie prąd o natężeniu dwunastu tysięcy woltów.
- Ale ich wykonanie było cholernie bolesne – powiedziałem, ale natychmiast umilkłem, gdy tylko usłyszałem swój świszczący i zgrzytliwy głos.
    Luke, weź się w garść, ty neurotyczny astmatyku.
- Bolesne? – zabrała rękę a ja poczułem się o niebo lepiej. Napięcie w moim ciele zelżało.
- Jak wszystkie tatuaże wykonane za pomocą gwiezdnego pyłu. Sama widzisz, ż ten jest największy ze wszystkich. Wykonanie go zajęło mi dwa miesiące. Dwa miesiące spania wyłącznie na brzuchu i niekończące się poprawki konturów – westchnąłem. – Ból był nie do zniesienia, zupełnie jakbym miał pod skórą litr kwasu. Żeby normalnie funkcjonować musiałem się dzień w dzień szprycować prochami. Masz szczęście, że trafiłaś tu teraz, bo parę lat temu nie miałbym żadnych skrupułów, żeby wywalić cię na zbity pysk.
    Zabrzmiało to trochę brutalniej niż zamierzałem.
- Wierzę ci. Skoro biegasz po domu ze świetlistymi kulami, które rozbijają przedmioty na atomy to na pewno mną byś się nie przejmował. Lepiej powiedz do czego służy ten ostatni.
    Ruchem głowy wskazała na smoliście czarne centryczne koła na ramieniu.
- Do wykrywania zagrożeń. Robi się wtedy przeraźliwie zimny. To prezent od znajomego maga, do którego się dzisiaj wybieramy.
- My?
- Chyba chcesz wrócić do domu tak szybko, jak tylko się da, prawda?
    Na dnie zielonych oczu zalśniła nadzieja.
- Prawda.


- Podejdź bliżej i obejmij mnie.
- Słucham?
    Machnąłem ręką ze zniecierpliwieniem. W każdej chwili na progu mojego domu mógł się pojawić Gerrit. Wolałem zwiewać stąd póki jeszcze mieliśmy czas.
- Inaczej pozostaniesz poza zasięgiem mojego pola i nie będę cię mógł przerzucić przez czasoprzestrzeń. Lub jeśli wolisz, żeby twoja dusza rozszczepiła się na kilka części, co jest cholernie bolesne, i została uwięziona w innym wymiarze, to proszę bardzo.
     W miarę jak mówiłem, zielone oczy rozszerzały się ze zdumienia.
- Mogę dodać do tego zupełne szaleństwo, jeśli twoja dusza na zawsze odczepi się od ciała, albo opcję zamienienia się w ogarniętego morderczym szałem upiora. No, to co wybierasz? Będziesz tak stać czy zrobisz co ci każę?
    Żeby ją trochę pogonić, wymruczałem kilka zaklęć w języku, którego nie rozumiała, a moje skrzydła rozbłysły oślepiającym białym światłem.
- Chodź tu, przecież cię nie ugryzę.
    Światło otoczyło mnie niczym świetlisty kokon. Wyciągnąłem rękę.
- Dobra, raz kozie śmierć – powiedziała Lilly i znalazła się we wnętrzu drgającego blasku. Przytuliła się do mnie tak mocno, jakby chciała połamać mi wszystkie żebra. – Hmm, nie jest tak źle, jak myślałam – ledwo rozróżniałem jej słowa, bo twarz miała schowaną w moim ramieniu.
    Uśmiechnąłem się do siebie i otworzyłem przejście.
- Zaraz będzie gorzej.


    Wylądowaliśmy przed zamczyskiem Ciliana na skalistym Cienistym Wybrzeżu. Za nami rozciągało się Morze Krwi, zawdzięczające swą wdzięczną nazwę purpurowym zachodom słońca zabarwiającym fale żywą czerwienią. Przed nami wznosiły się poszarpane strome skały i wcięcie w zatoce prowadzące do zamku.
    Lilly puściła mnie i zrobiła kilka chwiejnych kroków naprzód. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby teraz zwymiotowała. Ja za kilkoma pierwszymi razami rzygałem jak kot. Podróżowanie w taki sposób nie należało do przyjemnych. Wrażenie było podobne do szaleńczej jazdy na rollercoasterze.
- Jezu, Luke, jak ty to wytrzymujesz? – klapnęła ciężko na piasek, łapczywie wciagając powietrze do płuc. Chorobliwa bladość jej skóry podkreślała cienie pod oczami. Na czoło wystąpiły kropelki potu, zielone oczy przygasły.
- Lata praktyki.
    Patrzyłem na nią i czekałem, aż dojdzie do siebie na tyle żeby podjąć wędrówkę do zamku. Pierwszy raz odezwała się do mnie po imieniu. W jej ustach zabrzmiało jakoś inaczej, bardziej miękko i melodyjnie, co wytrąciło mnie na chwilę z równowagi. Cholera, co się z tobą dzieje, Luke?
    Klęknąłem przed nią na mokrym piachu i przycisnąłem do siebie, oddając jej odrobinę swojej energii.
- Co ty wyprawiasz? – mruknęła z nosem w mojej szyi.
- Lepiej ci? – zignorowałem jej pytanie.
- Uhm – objęła mnie w pasie i zamknęła oczy. – Czuję się już całkiem dobrze, nie musisz miażdżyć mi kręgosłupa – poczułem jak jej usta rozciągają się w uśmiechu. Wysunęła się z moich objęć i położyła rękę na ramieniu. – W moim świecie jak lekarz zrobiłbyś prawdziwą furorę.
- Ekhm, dzięki – pomogłem jej wstać. – Dojdziesz o własnych siłach? – spytałem, patrząc w kierunku wysokich, wykutych w skale schodów prowadzących do wrót zamku.
    Lilly podążyła wzrokiem za moim spojrzeniem.
- Gdybym zemdlała ze zmęczenia, to możesz mnie nawet uderzyć w twarz, żebym tylko odzyskała przytomność i pokonała te schody.


    Na szczęście nie musiałem uciekać się do bicia, żeby zmusić Lilly do wspinaczki. Gdy w końcu stanęliśmy przed wykutymi z czarnego matowego metalu drzwiami, za którymi kryło się nasze wybawienie, ja i moja towarzyszka spływaliśmy potem.
- Nareszcie! – zawołała Lilly pokonując ostatni stopień.
    Oparłem się o skalną ścianę, żeby trochę odpocząć. Sygnał ostrzegawczy w postaci promieniującego zimna przyszedł odrobinę za późno.
- Nie ruszaj się! Nie dotykaj... – wrzasnąłem w momencie, w którym Lilly złapała za ogromną klamkę.
    Zdążyłem ją odepchnąć na tyle, że pułapka zamknęła się na mnie. Jedwabista siatka srebrnych nici opadła i unieruchomiła mnie w dwie sekundy. Szarpanie się nie miało najmniejszego sensu, jeżeli nie chciałem odciąć sobie ręki.
- Cilian, ty parszywy sukinsynu! Natychmiast zabieraj stąd to cholerstwo!
    Lilly opadła na kolana i próbowała uwolnić mnie z lśniącej sieci.
- Zostaw, pokaleczysz sobie palce – powiedziałem przez zaciśnięte żeby, czując się jak jakiś kretyński baleron związany sznurkiem.
- Wybacz, Luke, ale dzisiejsze czasy są wyjątkowo niespokojne – rozległ się na naszymi plecami aksamitny głos maga.
    Lilly zrobiła groźną minę.
- Natychmiast to z niego zdejmij!
    Fiołkowe spojrzenie Ciliana podążyło w jej kierunku. Jego oczy rozszerzyły się ze zdumienia.
- Przyprowadziłeś ze sobą człowieka?!
    Obrzuciłem go złym wzrokiem.
- Słyszałeś, co powiedziałam, cholerny magu od siedmiu boleści?! Uwolnij go z tej przeklętej siatki! – wydarła się Lilly i mało brakowało, a zaczęłaby okładać Ciliana swoimi małymi piąstkami.
- Spokojnie! Bez nerwów – Cilian machnął ręką i srebrna sieć zniknęła. Marzyłem żeby obić mu pysk za to upokorzenie.
- To tak wita się dawno niewidzianych przyjaciół? – podniosłem się z ziemi i otrzepałem ubranie z kurzu.
- Sorry, Luke, ale ostatnio coś często zdarzają się tu napaście i rozboje, a tak się składa, że mój zamek jest jedyną rzeczą wartą obrabowania w promieniu stu mil.
- Och, dobrze, wybaczam ci. Wpuścisz nas?
    Cilian zmarszczył brwi.
- Niech zgadnę. Masz problem, który tylko ja mogę rozwiązać.
- Czytasz w moich myślach.


- Zwariowałeś? Nie mogę tego zrobić.
    Starałem się nie patrzeć na Lilly i na jej reakcję. Musiało ją to kosztowac sporo nerwów. Gdyby chciała sobie popłakać to nie miałbym nic przeciwko temu.
    Cilian przechadzał się po swojej mrocznej pracowni wypełnionej przeróżnymi dziwacznymi przedmiotami i stertami oprawnych w skórę ksiąg. Pod wysoko sklepionym sufitem fruwała mała chimera z zawieszonym na szyi srebrnym dzwoneczkiem. Między drewnianymi regałami zawalonymi papierzyskami można było dostrzec fragmenty cielska osiemnastometrowego pytona, którego Cilian hodował jako zwierzę domowe. Faszerował go magią dzięki czemu stokrotnie powiększył jego naturalne wymiary. Właśnie mignął mi przed oczami jego łeb wiekości sporego ziemskiego samochodu. Wzdrygnąłem się z obrzydzenia. Cilian naprawdę miał nierówno pod sufitem. Żeby tylko Lilly tego nie zobaczyła.
- Dlaczego? Znasz się na tym jak mało kto.
    Uśmiechnął się mile połechtany. Jego wielkiemu magicznemu talentowi dorównywała tylko jego próżność.
- Luke, proszę cię. Nie rób ze mnie idioty. Kogo wyślą za tobą tym razem?
    Przygryzłem wargę. Okłamywanie Ciliana nigdy nikomu nie przyniosło niczego dobrego.
- Obstawiałbym Gerrita.
    Mag gwizdnął przez zęby.
- No pięknie! I prosisz mnie, żebym pomógł tej twojej śmiertelniczce wrócić tam skąd przyszła wiedząc, że prawdopodobnie ten cholerny upiór siedzi ci na karku? Co mu powiesz, gdy zapyta cię kto przeszedł przez przejście? Że to Królewna Śnieżka?
    Zrobił gwałtowny zwrót tak, że jego długie szaty zafurkotały w powietrzu.
- Moja droga, czy nasz kochany Luke powiedział ci co się robi w Królestwie z takimi jak ty?
    Lilly spojrzała na mnie pytającym wzrokiem. Zanim coś powiedziałem, odezwał się Cilian.
- Królestwo nie może pozwolić sobie na zagrożenia z zewnątrz – zaczął – dlatego każdy przypadek naruszenia porządku kończy się unicestwieniem go jeszcze w zarodku.
    Zielone spojrzenie przewiercało moje plecy na wylot.
- Chcesz powiedzieć, że będą próbowali mnie zabić?
- Próbowali to mało powiedziane! – zawołał Cilian.
- Mógłbyś się zamknąć?
- Po tym, jak skończą z tobą, zabiorą się za tych, którzy pomagali ci w ucieczce, czyli za Luke’a i za mnie – dźgnął się palcem w pierś. – Wtedy żegnajcie marzenia o spokojnej starości.
- Cilian, do jasnej cholery, zamknij jadaczkę! – warknąłem wściekły.
    Lilly przestała zwracać na nas uwagę.
- Więc twoje próby ratowania mnie opierają się na założeniu, że i tobie się oberwie jeśli nie pomożesz mi stąd zniknąć, prawda Luke? – jej drobne dłonie zacisnęły się na oparciu fotela. Wstała z miejsca i podeszła do okna. – Boisz się, że dobiorą ci się do dupy, bo dowiedzą się, że zamiast jakiegos pieprzonego demona w twoim ogródku wylądowałam ja, tak?! – głos jej się podniósł i boleśnie ranił moje uszy. Z każdym następnym słowem było coraz gorzej.
- No to siedź i patrz jak twoja jedyna przeszkoda na drodze do wiecznego szczęścia postanowiła wybawić cię od problemów.
    Gwałtownym szarpnięciem otworzyła okno i skoczyła.
Zanim zdążyłem pomyśleć co robię, wskakiwałem już na parapet i leciałem w dół pośród ogłuszającego świstu wiatru wyciskającego z płuc powietrze. Spadłem na kryty dachówką taras i zacząłem ześlizgiwać się w dół. Jezus Maria, dziewczyno, sam cię zabiję jak tylko dostane cię w swoje ręce.
    Zaparłem się piętami o wystający kilka centymetrów w górę kraniec dachu i dostrzegłem małą drobną dłoń zaciśniętą na gargulcu wieńczącym jego lewy róg. Położyłem się na brzuchu i ostrożnie, milimetr po milimetrze, zacząłem przesuwać w tamtym kierunku. Po kilku minutach zobaczyłem Lilly wiszącą ponad szczytami poszarpanych skał.
- Do jasnej cholery, czy ty wszędzie musisz za mną łazić? – krzyknęła, kołysząc się na wietrze. Nie miałem pojęcia, jak udało się jej utrzymać cały ciężar swojego ciała jedną ręką.
- Natychmiast podaj mi rękę! – wrzasnąłem gotując się z wściekłości. – Postradałaś rozum?! Chcesz się zabić?! Jeśli zrobisz to po tej stronie, umrzesz także po drugiej! – przysunąłem się na tyle blisko, że mogłem dotknąć jej palców.
- Och, nie udawaj, że coś cię to obchodzi! Twój stuknięty magik wyraźnie powiedział, jakie będą tego konsekwencje! Do cholery, Luke, jak będę się chciała zabić, to na pewno to zrobię. Natychmiast puść moją rękę! Słyszysz?!
- Zwariowałaś... – jęknąłem z wysiłku i podciągnąłem ją w górę. – Podaj drugą rękę!
- Ani mi się śni!
    Czepiając się dachu udało mi się wciągnąć ją do połowy. Gdyby nie wierzgała nogami, poszłoby znacznie sprawniej.
- Luke, ty kretynie, puść mnie!
- Nigdy w życiu – szepnąłem w jej splątane włosy, przyciskając do siebie tak mocno, że musiało ją boleć. – Ty cholerna wariatko. O mało przez ciebie nie umarłem – głos tak mi drżał, że ledwo rozumiałem co mówię.
- Tylko nie zacznij płakać.
- Lepiej ty zacznij, bo właśnie uratowałem ci życie.
- Luke, cały drżysz – powiedziała kładąc mi rękę na policzku.
- Bo jestem na ciebie wściekły. Nawet sobie nie wyobrażasz jak bardzo.
    Zielone oczy były pełne troski. Błyszczały od łez.
- O Boże, Luke, przepraszam. Ja nie chciałam... Nikt ci nie kazał za mną skakać! – rzuciła oskarżycielskim tonem.
- Lepiej wracajmy do środka zanim cię stąd zrzucę.


- Jak się czuje?
- Dobrze.
- W porównaniu do ciebie na pewno – mruknął Cilian, gdy po kolacji Lilly udała się do swojej sypialni, zostawiając nas samych. – Znowu brałeś to świństwo – skrzywił się z niesmakiem. – Pozwolisz, że coś z tym zrobię.
    Zaintonował niską pieśń bez słów i nakreślił kilka znaków w powietrzu. Zaklęcie uzdrawiające rozlało się błogim ciepłem po całym moim ciele, skupiając się szczególnie na świeżo zabliźnionej ranie w boku.
- Cholera, dostałeś czarną magią. Ciągle widać ślady, czuję je.
- Trzy dni temu ktoś próbował mnie zabić.
- A teraz ta śmiertelniczka.
    Wyraźnie czekał na jakąś określoną reakcję z mojej strony, ale ja nie zamierzałem niczego okazywać. Rozczarowany Cilian mruknął coś niezrozumiałego i upił łyk wina.
- No dobra, Luke. Tym razem ci pomogę, przez wzgląd na naszą przyjaźń. Rozpocznę przygotowania do ponownego otwarcia się przejścia. To mi zajmie góra jeden dzień. Tyle chyba możecie poczekać, co?
- Jasne – kiwnąłem głową. – Dzięki, stary.
- Od czego są przyjaciele.


    Leżałem w ciemności nie mogąc zasnąć. W głowie po raz tysięczny przewijały się obrazy z dzisiejszego dnia. Biała jak papier ze strachu, uparta twarz Lilly i jej drobne palce z taką siłą zaciśnięte na dachówkach co chwila powracały do mnie jak upiór z przeszłości.
    Drzwi do sypialni skrzypnęły cicho. Po podłodze rozległy się ledwie słyszalne kroki bosych stóp. W zupełnych ciemnościach nie mogłem rozróżnić żadnych kształtów, wszystko się ze sobą zlewało.
- Luke? – szepnął głos.
- Tutaj.
    Lilly podeszła do łóżka i zanim zdążyłem ją powstrzymać, złapała za skraj kołdry i wsunęła się do środka.
- Przepraszam, nie mogłam tam spać – wyjaśniła szeptem. – Za ścianą coś chrobotało i szurało, jakby ktoś coś ciągnął po podłodze. Bałam się.
    Na samą myśl, że to „coś” mogło być ukochanym wężem-mutantem Cilliana, ciarki przeszły mi po krzyżu.
- W porządku, nic się nie stało – odszepnąłem.
    Jakiś czas leżeliśmy w milczeniu.
- Naprawdę chciałaś się zabić?
    Kołdra zaszeleściła, gdy Lilly przysunęła się bliżej.
- Chyba tak – powiedziała w końcu. – Sama nie wiem. Byłeś kiedyś uwięziony w pułapce bez wyjścia? I nie mam tu na myśli tej srebrnej sieci – nie byłem pewien ale chyba się uśmiechnęła.
- Zdarzyło się parę razy – przyznałem.
    Nie mogła zobaczyć mojej twarzy i chyba dlatego było mi łatwiej o tym rozmawiać.
- Długo to trwało?
    Zamyśliłem się.
- Kilka godzin lub dni.
- Szybko udawało ci się znaleźć rozwiązanie.
- Gdyby było inaczej, nie rozmawialibyśmy o tym teraz a ja już dawno gryzłbym piach – założyłem ręce pod głowę. – A ty długo tkwisz w swojej?
- Pięć lat.
    Gwizdnąłem cicho przez zęby.
- Dopiero niedawno odkryłam, że jestem w związku bez przyszłości – westchnęła ciężko, przewracając się na bok. – Brian to taki palant. Jak mogłam wcześniej tego nie zauważyć?
- Chcesz, żebym go popieścił moją kinetyczną kulką? – zaproponowałem uśmiechając się w ciemnościach.
    Po prawej stronie łóżka usłyszałem zduszony chichot.
- To całkiem niezły pomysł ale nie chcę żeby go potem zamknęli w wariatkowie. Sam rozumiesz, że nieczęsto mamy okazję spotkać kogoś, kto potrafi rzucać czymś takim. Ale dzięki za propozycję.
    Z łatwością potrafiłem wyobrazić sobie jak Brian z dzikim wrzaskiem ucieka w podskokach przed moją kulą.
- Pamiętasz jak powiedziałeś, że jeśli umrę po tej stronie, to to samo czeka mnie po drugiej? Dokładnie w tym momencie przed oczami stanęły mi twarze moich rodziców. Jak mogłam być taka głupia i samolubna, żeby nie pomyśleć co się z nimi stanie? Na pewno nie mogliby się pogodzić z moją stratą. Załamaliby się, tak jak wszyscy rodzice po śmierci jedynego dziecka.
    Odszukała w ciemności moją rękę i uścisnęła ją.
- Jestem pewna, że twoi rodzice zachowaliby się tak samo.
    Wyswobodziłem palce z jej uścisku.
- Moi rodzice nie żyją.
    Pewnie patrzyła na mnie zastanawiając się co powiedzieć.
- Przepraszam, nie wiedziałam.
- Nie musisz przepraszać.
    Z rozmysłem odrzucałem jej troskę i współczucie, żeby nie poczuć się słaby. Coś ścisnęło mnie za gardło a w sercu odezwał się dawno zapomniany bolesny uścisk. Nie chciałem okazywać przy niej swojej słabości. Nienawidziłem swoich rodziców tak mocno, jak kiedyś ich kochałem, i nic nie mogło tego zmienić.
    Jednocześnie potrzebowałem podzielić się z kimś całym swoim gniewem i żalem, rozczarowaniem i smutkiem, które wypełniały moje serce po same brzegi. Ale nie mogłem tego zrobić. Chciałem, żeby ta śmiertelniczka zapamiętała mnie jako kogoś, komu zawdzięcza życie a nie jako rozgoryczonego człowieka, którym nawet nie byłem.
- Powiesz następnym razem – odezwała się po chwili dłuższej niż wieczność.
    Znowu mnie zaskoczyła. Czy to się kiedyś skończy?
- Planujesz tu wrócić? – spytałem, okazując chociaż tyle rozsądku, żeby nie zdradzić jak bardzo spodobał mi się ten niedorzeczny pomysł.
- Nie chcesz żebym wróciła? – coś w jej głosie kazało mi powiedzieć prawdę.
- Chciałbym. Pod warunkiem, że Cilian znowu zgodzi się nam pomóc.
- Zmuszę go jeśli nie będzie chciał. Luke?
- Hmm?
- Strasznie tu zimno. Mogę się do ciebie przytulić?
- Zadajesz dziwne pytania.
- Przysięgam, że nie będę cię napastować ani nic z tych rzeczy.
- Słowo harcerza?
- Słowo.
    Przytuliła się do mojego boku, kładąc zziębnięte dłonie na piersi.
- Zmarzłaś – powiedziałem, nakrywając je swoją ręką, żeby się ogrzały.
- Mówiłam ci. Dobranoc, Luke.
- Dobranoc.


    Pierwsze promienie słońca wpadły do pokoju, rozświetlając swoim blaskiem wszystkie kąty. Słoneczne światło rozpraszało cienie i załamywało się delikatnie na drobnej twarzy na poduszce obok. Obudziłem się przed kilkoma minutami, akurat żeby podziwiać piękny spektakl rozgrywający się na moich oczach.
Plamki słońca przesączające się przez okno rozbłysły na ciemnych włosach, zapalając migotliwe iskierki w ciężkich splotach. Po chwili zatrzymały się na rzęsach, które rzuciły cień na skórę policzków. Sińce pod oczami zniknęły a skóra w tych miejscach nabrała przejrzystego perłowego odcienia. Światło przepływające między szczupłymi palcami uwidaczniało drobinki pyłu wirujące w powietrzu.
    Jasną skórę policzków i nosa znaczyły prawie niewidoczne cętki piegów. Usta w kształcie pękniętego na pół serca intrygowały, ukryte w półcieniu. Właśnie im poświęciłem najwięcej czasu. Dopiero po jakimś czasie zauważyłem, że rozciągnęły się w uśmiechu.
- Zastanawiam się, co też może ci chodzić po głowie – odezwała się, gdy pochwyciłem spojrzenie jej zielonych oczu.
    Zaczerwieniłem się zupełnie jak nastolatek.
- Och, nie wierzę! – roześmiała się wesoło. – Luke Penn, wielki wojownik walczący za Królestwo, spiekł raka. Powiedz mi jak to u was jest? Pytacie kobiety o zgodę, czy po prostu się na nie rzucacie? – zielone oczy błyszczały z uciechy.
- Właśnie miałem cię obudzić ale wyglądałaś tak... – nie mogłem znaleźć odpowiedniego słowa – no, wiesz o co mi chodzi, że po prostu nie mogłem przestać się na ciebie gapić – w tym momencie policzki zaczęły mnie palić żywym ogniem.
- Jesteś zupełnie niemożliwy! – roześmiała się wyskakując z łóżka. Zapięta pod szyję koszula nocna do samej ziemi z mnóstwem falbanek upodabniała ją do wielkiego balonu.
- Mój Boże, co ty masz na sobie? – zawołałem wybuchając śmiechem, od którego zatrzęsło się łóżko.
    Prostując plecy z godnością królowej, Lilly zrobiła kilka kroków w przód i w tył.
- Ładna, prawda? Cilian ją dla mnie wyczarował.
- Jest okropna.
    Przewróciła oczami
- Czepiasz się szczegółów.
- Wiem, co mówię – powiedziałem, wciągając spodnie i podkoszulek. – Moja świętej pamięci babka miała identyczną. Gdy byłem mały, zawsze wyobrażałem ją sobie jako ducha snującego się po mrocznych korytarzach i piwnicach.
- Cóż, ja z pewnością nie jestem duchem – okręciła się na pięcie z furkotem falban. – Ale masz rację, jest nieziemsko paskudna. Będę w niej chodzić dopóki Cilian nie wypierze jakimś zaklęciem moich ubrań – wskazała na złożone w kostkę granatowe dżinsy, różową bluzkę i czarną marynarkę. Mokre i powalane piachem buty na obcasie stały obok krzesła.
- Przydałyby się trampki. Narysuj je i poproś żeby wyczarował.
- Dzięki za radę. Chodźmy na śniadanie, umieram z głodu.


    Po śniadaniu zostawiliśmy Ciliana w jego pracowni żeby mógł się przygotować do otwarcia przejścia i wybraliśmy się na spacer do przystani. Spienione grzbiety fale łagodnie rozbijały się o piaszczysty brzeg plaży, wyrzucając z morza wygładzone kawałki drewna i wodorosty. Na niebie kołowały stada mew. Za nami rozciągała się ciemnozielona ściana lasu, gdzieniegdzie widać było powalone przez sztorm pnie drzew z ogołoconymi z liści konarami, które pokrywały lśniące w słońcu kryształki soli.
- Jest prawie tak samo jak nad naszym morzem – odezwała się Lilly po chwili ciszy.
    Zamknęła oczy, wsłuchując się w jego jednostajny szum i pokrzykiwania mew. Siedzieliśmy na piasku w cieniu rzucanym przez las, opierając się o pień wielkiego drzewa.
- Jedyne czym się różnią, to zamek czarnoksiężnika w tle – uśmiechnęła się lekko. Bryza rozwiewała jej ciemne włosy. – Luke?
- Tak?
    Patrzyła teraz na mnie. W dłoniach trzymała gałązkę, łamiąc ją na coraz mniejsze kawałki.
- Bardzo byś się wściekł, gdybym została?
    Spojrzałem na nią tak, jakbym ją widział pierwszy raz w życiu, i wstałem. Bez słowa ruszyłem między drzewa.
- Luke? – za sobą usłyszałem szelest odsuwanych gałęzi i trzask pękających pod stopami patyków. – Luke? Powiedziałam coś nie tak?
    Uparcie próbowałem zignorować jej pytanie, tak samo jak nieśmiale kiełkującą w sercu nadzieję, że to mogło się udać. Do cholery, Luke, bredzisz od rzeczy. Samolubny z ciebie dupek. Ona nie może tu zostać. Taki z ciebie wojownik za Królestwo, że zapomniałeś że nie należy się za bardzo przywiązywać do ludzi i przedmiotów, bo prędzej czy później poniesie się tego konsekwencje. A one z pewnością nie będą przyjemne.
- Luke! Nie możesz mnie ignorować do końca świata! – złapała mnie za rękaw ale wyrwałem się i uparcie szedłem do przodu. Byle dalej od niej.
- Luke! Nie wrócę do swojego dawnego życia udając, że nic z tego nie miało miejsca!
    Potknęła się i upadła ale nie zwróciłem na to uwagi. Dogoniła mnie po kilku minutach.
- Chyba nie masz wyjścia, jeśli nie chcesz żeby to ciebie zamknęli w wariatkowie.
- Zwolnij, na litość boską! Nie mogę za tobą nadążyć!
- Wcale nie chcę, żebyś nadążyła – mój własny głos zabrzmiał jakoś obco.
    Ledwie to powiedziałem, a nadzieja w moim sercu przybrała na sile. Czułem się strasznie, jakby coś rozrywało moje bezużyteczne serce na kawałki i składało je w całość. I tak w nieskończoność. Paskudne uczucie.
- Posłuchaj, może je wcale nie chcę wracać? Może podoba mi się tu na tyle, że mogłabym zamieszkać w twoim świecie?
    Jej pytania zapadały głęboko w moje serce, odciskały się na nim jak tatuaż. Bolało jakby ktoś przypalał mnie ogniem. Czemu jeszcze nie zacząłem krwawić?
- Nie możesz tu zamieszkać. Ktoś musiałby cię przeprowadzić.
- Ty mógłbyś to zrobić.
    Czułem jej zdyszany oddech na karku. Nie dawała za wygraną więc przyśpieszyłem kroku.
- Zastanów się co mówisz – szum krwi zagłuszał wszystkie dźwięki. W głowie huczało mi od natrętnych myśli. Parłem do przodu, jakby od tego zależało moje życie. W pewnym sensie tak nawet było.
- Dlaczego?
- Bo gdyby coś poszło nie tak, mógłbym cię zabić. To skomplikowane. Nie wystarczy tylko pomyśleć i pstryknąć palcami.
- Ale mógłbyś spróbować? – wierciła mi dziurę w brzuchu. Znów się potknęła o wystający korzeń i prawie straciła równowagę.
- Jasne, że bym mógł.
    Prawie widziałem, jak uśmiecha się z przeczuciem, że wygrała.
- Ale nie chcę.
    Coś dziwnego stało się z moim sercem. Po serii gwałtownych uderzeń nagle się zatrzymało. Ja też się zatrzymałem. Z tyłu nie dochodził żaden dźwięk. Martwa cisza otoczyła las. Nie czułem już wiatru na twarzy. Właściwie niczego nie czułem. Tylko ta przygniatająca nienaturalna cisza dzwoniąca w uszach.
    Odwróciłem się powoli, bojąc się tego co zaraz zobaczę.
    Lilly przyglądała mi się przez chwilę z szeroko otwartymi oczami. Zielone tęczówki pociemniały, przybierając kolor otaczającej nas puszczy. Wbiła wzrok w swoje buty i stała tak zaciskając i rozprostowując palce. Chyba nie chciała żebym widział jak bardzo drżą jej ręce. Powoli zrobiła krok do tyłu, potem kolejny i następny, i już uciekała przez las ani razu nie oglądając się przez ramię.
    Stłumiłem odruch, żeby pobiec za nią i zastanawiałem się, jak to możliwe, że nie czuję własnego serca. Nagle zabrakło mi tchu a klatkę piersiową przygniótł ogromny ciężar. Moje zbuntowane serce karało mnie za głupotę i nieposłuszeństwo. Z nosa pociekła mi krew. Starłem ją wierzchem dłoni. Uścisk zelżał gdy znów podjęło normalny rytm.
    Co nie zmieniało faktu, że czułem się rozdarty na pół a niewidzialna rana jeszcze długo nie miała się zabliźnić.


    Przez resztę dnia wytworzyło się między nami napięcie, którego nawet Cilian nie mógł zignorować. Gdy Lilly wykręciła się od kolacji, tłumacząc to bólem głowy i brakiem apetytu, zapytał wprost co się stało.
- Pokłóciliście się?
- Skąd ci to przyszło do głowy?
- Wyczytałem w szklanej kuli – rzucił ironicznie. – Stąd, że śmiertelniczka zachowuje się jakbyś jej nadepnął na odcisk. A ty chodzisz wściekły i wszystko cię drażni.
- Niezła ta twoja szklana kula – mruknąłem, zagłębiając się w fotelu i wyciągając nogi w stronę ognia płonacego na kominku. – Ta twoja „śmiertelniczka”, jak to lubisz ją nazywać, poprosiła mnie o coś, co zahacza o skrajną głupotę.
- Powiesz mi coś więcej, czy mam ci wejść do umysłu i poszukać samemu? – westchnął zniecierpliwiony.
- Chce tu zostać.
    Fiołkowe oczy maga nie wyrażały żadnych uczuć.
- Chce tu zostać – powtórzył zamyślony. – Czy ona przypadkiem nie zwariowała?
    Wzruszyłem ramionami.
- Też się nad tym zastanawiam.
- I co jej powiedziałeś?
    Zmrużyłem oczy przed blaskiem bijącym z kominka. Kilka iskier wystrzeliło w powietrze i zgasło.
- Że nic z tego.
- Luke?
- Hmm?
    Ciepło płynące z ognia rozgrzewało sprawiając, że pulsująca przenikliwym zimnem dziura w piersi mniej bolała. Poszarpane brzegi skute lodem roztapiały się i nie kaleczyły już tak bardzo.
- Zaryzykuję stwierdzenie, że się do niej przywiązałeś – powiedział wolno Cilian. – Teoretycznie mogłoby się tak stać.
- Teoretycznie – zgodziłem się.
- Teoretyzując dalej, mógłbyś się zgodzić spełnić jej prośbę. Jeżeli chce tu zostać z własnej woli i zdaje sobie sprawę z konsekwencji, nie możesz zmusić jej do powrotu.
- Cilian, przyjacielu, wiem co chcesz mi powiedzieć, ale tak samo jak ja zdajesz sobie sprawę z tego, że to tylko chwilowe. Przekonasz się, że jak tylko zobaczy przejście, zapomni o wszystkim i będzie chciała wrócić. A ma do kogo wracać – odparłem z naciskiem.
    Mag nie odezwał się już, zajęty własnymi myślami.


    Dręcząca mnie bezsenność sprawiła, że miałem dwa razy więcej czasu na rozmyślania i jałowe analizy tego co zaszło. Nie mogłem znaleźć sobie miejsca i snułem po zamku jak upiór. Odruchowo wybierałem korytarze, które szerokim łukiem omijały sypialnię Lilly. Zawędrowałem aż na wieżę astronomiczną, do której prowadziły wąskie strome schodki. Atmosfera odosobnienia panująca w tym miejscu sprzyjała myśleniu. Pierwszy raz od bardzo dawna miałem na to czas.
    Drzwi ustąpiły pod delikatnym naciskiem. Wszedłem do środka. Zgodnie z przeznaczeniem, na środku okrągłego pokoju z otworem w dachu stała luneta, przez którą Cilian obserwował odległe konstelacje gwiazd.
    Położyłem się na plecach przy najbliższym oknie i patrzyłem na odwrócone do góry nogami czarne niebo usiane srebrnymi plamami gwiazd. Moje myśli wypełnił obraz ust w kształcie pękniętego serca. Poszarpane brzegi rany natychmiast zapłonęły czerwienią. Przygryzłem wargi, żeby nie jęknąć z bólu. Daleko w górze srebrne zimne gwiazdy mrugały złośliwie, napawając się moim cierpieniem.
    To, że ktoś tu za mną wszedł bardziej poczułem niż usłyszałem.
- Och... Przepraszam, nie wiedziałam, że ktoś tu jest o tej porze... Już wychodzę.
    Szelest materiału przy drzwiach.
- Zaczekaj. Nie odchodź.
    Chwila wahania. Znowu szelest. Odgłos zamykanych drzwi.
- Jestem tu.
    Widmowa postać w białej koszuli podeszła do kręgu światła rzucanego przez księżyc i położyła się obok.
- Co robisz?
- Obserwuję gwiazdy.
    Nieprawda, patrzę na ciebie.
- I co, czy któraś już spadła?
- Jeszcze nie.
    Nieprawda, przecież jesteś tu obok.
- Luke, przepraszam cię za tą idiotyczną scenę w lesie. Nie miałam prawa prosić cię o takie rzeczy.
- To bez znaczenia.
    Nieprawda, to ma znaczenie. Ty odejdziesz a moje serce wykrwawi się do końca.
- Niezbyt dobry z ciebie kłamca.
    Uśmiech błąkał się po mojej twarzy.
- Tak? A co mnie zdradziło?
    Poruszyła głową, ciemne włosy rozsypały się po podłodze. Zwalczyłem pokusę owinięcia sobie jednego pasma wokół ręki żeby przekonać się jak jest długie i miękkie.
- Oczy, ton głosu i chęć sprawienia żebym poczuła się lepiej.
    Była bardziej spostrzegawcza niż myślałem.
- Wcale nie czuję się lepiej – dodała cicho.
    Drobna kształtna dłoń dotknęła mojego policzka. Przysunęła się powoli, jakby się bała, że ucieknę albo rozpłynę się w powietrzu. Położyła głowę na mojej piersi, objęła w pasie.
- Nie bój się, nie jestem ze szkła.
    Wzięła moją rękę i położyła sobie na plecach. Poruszyłem palcami, przyciągnąłem ją do siebie. Westchnęła w moją szyję i rozluźniła napięte mięśnie.
- Idealnie – wymruczała. – Już myślałam, że będziesz leżał jak kłoda.
    Moim ciałem wstrząsnął bezgłośny śmiech. Pogłaskałem ją po włosach.
- Jesteś stuknięta.
- Możliwe, ale ty bardziej.
- Ja nie rzucam się z okien – przypomniałem jej.
    Zdusiła atak śmiechu moim podkoszulkiem.
- Nie. Ty skaczesz za mną.
- Gdybyś nie była taka stuknięta, wcale nie musiałbym tego robić.
- Gdybyś mi od razu powiedział, co robią z takimi jak ja przedstawiciele tej waszej Rady, to sama próbowałabym otworzyć przejście chociaż nie miałam zielonego pojęcia jak się za to zabrać.
- Przepraszam, chciałem ci tego oszczędzić.
- Przeprosiny przyjęte.
    Przez chwilę wsłuchiwałem się w jej oddech.
- Denerwujesz się?
    Przesunęła głowę na ramię, żeby widzieć moją twarz.
- Trochę.
    Księżyc przeglądał się w zielonych tęczówkach.
- Niepotrzebnie – uśmiechnąłem się żeby dodać jej otuchy. – W przeciwieństwie do teleportacji, przy przechodzeniu nie poczujesz niczego niezwykłego.
- Szkoda, to było całkiem fajne.
    Spoważniała po chwili.
- Luke, obiecaj mi, że się jeszcze kiedyś zobaczymy.
    Milczałem.
- Obiecaj, że znajdziesz jakiś sposób. Muszę mieć pewność, że to nie jest tylko sen, rozumiesz? – w morzu zieleni błyszczała rozpacz. – Dokończę kilka spraw i będę chciała tu wrócić. I nie wiem co zrobię, jeśli ciebie tu nie będzie.
- Wtedy Cilian pomoże wrócić ci do domu – powiedziałem ze ściśniętym sercem.
    Do diabła, raz na dwadzieścia lat spotykam kogoś na kim mi zależy i muszę to stracić. To takie niesprawiedliwe.
- Nie gadaj głupot. I nawet nie próbuj dać się zabić.
    Pocałowałem ją w czoło.
- Nie mam takiego zamiaru.


- Stań tutaj i się nie ruszaj – powiedział Cilian obchodząc wyrysowany na podłodze pracowni pentagram ze stojącą w środku Lilly. Przyglądałem się temu z zaciekawieniem i smutkiem jednocześnie. – Aura wokół rysunku jest już naładowana.
    Rzeczywiście, blade linie pulsowały czarnym światłem. Energia zgromadzona do otwarcia przejścia nieustannie falowała i zmieniała kształt. Cilian, ubrany w czarny płaszcz do kostek z zawieszonym za szyi ogromnym fioletowym kamieniem oprawionym w złoto, bez przerwy wykonywał skomplikowane ruchy rękami intonując jednocześnie formuły zaklęć w języku, którego nie potrafiłem rozpoznać.
    Lilly z niepokojem przyglądała się zabiegom maga. Pochwyciłem jej spojrzenie i spróbowałem się uśmiechnąć, co nie do końca mi się udało. Pokiwała głową ze zrozumieniem. Trzymała się lepiej ode mnie, musiałem to przyznać.
    Cilian wyrecytował ostatnie zaklęcie. Energia wokół Lilly zgęstniała. Nie poczuła tego ale ja nie mogłem się ruszyć z miejsca. Jeśli potrwa to dłużej niż kilka minut to stracę przytomność.
- Cilian, długo jeszcze?
- Przepraszam, stary, jeszcze chwila.
    W tym samym momencie złota mgła zgęstniała i przejście otworzyło się z trzaskiem.
- Pospiesz się, za kilka sekund się zamknie – powiedziałem starając się zapamiętać każdy szczegół jej twarzy.
- Do zobaczenia, Luke.
    Posłała mi ostatni pożegnalny uśmiech.
- Do zobaczenia, maleńka.
    Złota mgła zamknęła się za nią. Przejście zniknęło.



- Mój Boże! Tutaj jesteś! Och, Lilly, gdzieś ty się podziewała? Tak się martwiliśmy o ciebie z tatą. Kochanie, myślałam, że coś ci się stało!
    Obudziłam się w swoim dziecinnym pokoju na łóżku. Mama siedziała obok i przytulała mnie do siebie z całych sił. W drzwiach stał tata i Brian.
- Mamo, zdrzemnęłam się tylko na chwilkę. Wszystko jest w porządku – powiedziałam łagodnym głosem, głaszcząc ją po plecach. – Mamo, połamiesz mi żebra.
- Przepraszam, córeczko – odparła, gdy już się uspokoiła. – Chodź na dół, przyjęcie się jeszcze nie skończyło.
    Nie skończyło? Jak to nie skończyło?
- Lilly, szklanka wody powinna ci pomóc – powiedział ojciec, biorąc mnie pod rękę. – Zaraz dołączymy do reszty gości, kochanie – zwrócił się do mamy i zaprowadził mnie do kuchni na dole.
    Przechodząc obok ściennego zegara wiszącego w holu o mało nie zemdlałam. Wskazówki pokazywały dwudziestą trzecią. Od momentu gdy znalazłam się w ogrodzie Luke’a do ponownego przejścia minęły trzy dni. Tutaj minęła zaledwie godzina. Trzy dni spędzone u Luke’a tutaj zmieściły się w jednej godzinie. Zakręciło mi się w głowie.
- Dobrze się czujesz? – zaniepokoił się tata. – Jesteś strasznie blada.
    Podał mi szklankę. Wypiłam zawartośc w trzy sekundy. Jak najszybciej musiałam się stąd wydostać.
- Jestem strasznie zmęczona – skłamałam. Adrenalina buzowała w moich żyłach i dodawała energii. – Najchętniej wróciłabym już do domu – zrobiłam zbolałą minę.
- Oczywiście, powiem mamie.
    W holu podał mi płaszcz i torebkę.
- A gdzie Brian? – zapytał.
    Właśnie, gdzie ten dupek?
- Tutaj jesteś! Co to, jedziemy już? – zdziwiony Brian gryzł kawałek czekoladowego tortu. Nawet nie zauważył, że upaćkał sobie koszulę. Zgrzytnęłam zębami. Boże, co za palant.
- Jedziemy – rzuciłam krótko głosem nieznoszącym sprzeciwu, ucałowałam ojca w policzki i wyszłam na ganek.
- Brian!
- Już idę, idę – w pośpiechu nakładał marynarkę. – Eh, te kobiety!
    Eh, przydałaby się ta kinetyczna kula Luke’a jak nic.


- Dziękuję ci za pomoc.
- Nie ma sprawy, Luke. Więc jak? Wracasz do domu?
    Skinąłem głową.
- Mogę cię przerzucić – zaproponował Cilian. – I tak nie mam nic do roboty.
    Uśmiechnąłem się.
- Dzięki, ale nie.
- Jak sobie życzysz – powiedział uprzejmie.
    Białe lotki na mojej skórze rozjarzyły się blaskiem.
- Jeśli kiedykolwiek przyjdzie ci do głowy wracać po nią na ziemię, to masz moje błogosławieństwo.
    Roześmiałem się szczerze ubawiony.
- Naprawdę?
    Cilian pokiwał głową pochylony nad jakimś zawiłym manuskryptem.
- Naprawdę. Niektóre śmiertelniczki są więcej warte niż by się mogło na początku wydawać. Zwłaszcza te, które rzucają się z okien.
- Święta racja, Cilian, święta racja.



- Co cię ugryzło? – Brian odpiął pas i wyszedł z samochodu.
- Nic – odparłam ruszając szybkim krokiem w stronę domu. Nie miałam ochoty na prowadzenie idiotycznych rozmów. Gdybym powiedziała dlaczego nie mogę spędzić tutaj ani minuty dłużej, pewnie popukałby się w czoło i powiedział, że postradałam zmysły.
- Jak to nic? – dreptał za mną jak pies. – Najpierw się wściekasz, że wymiguję się od wizyty u twoich starych a teraz że dobrze się u nich bawię. Czasami trudno mi za tobą nadążyć – mamrotał pod nosem doprowadzając mnie do szału. – Zmieniłaś się. Już mnie nie kochasz? – zapytał patrząc na mnie oczami zbitego psa.
    Zatrzymałam się w połowie schodów prowadzących na pierwsze piętro.
- Coś ty powiedział? – szepnęłam z rękami zaciśniętymi w pięści.
    Zbiegłam z nich prawie łamiąc nogi w obcasach.
- Najwyższy czas zakończyć tę cholerną farsę.
    Jego brwi podjechały w górę ze zdumienia.
- Masz na myśli nasz związek?
    Jęknęłam z wściekłości. Mój Boże, gdzie był teraz Luke?
- Alleluja! Właśnie o tym mówię!
- Nie kochasz mnie?
- Nie! – mój krzyk odbił się echem od wszystkich ścian. Adrenalina wystrzeliła do mojego krwiobiegu z prędkością światła.
- Ale dlaczego? – jego brązowe oczy patrzyły na mnie nie rozumiejąc ani słowa z tego co powiedziałam.
    Czy Luke powiedziałby coś takiego? Przed oczami stanęła mi jego szczupła sylwetka, ostry profil, kobaltowe oczy i ciemne zwichrzone włosy. Serce ścisnęło mi się ze strachu, że mogę go już więcej nie zobaczyć.
- Jak to dlaczego? Nie kocham cię. Nic już do ciebie nie czuję – wyszło to strasznie brutalnie ale nie potrafiłam inaczej.
- Lilly, za dwa miesiące mieliśmy się pobrać! Co teraz powiemy twoim rodzicom? I gościom?
- Powiemy, że nici ze ślubu – oświadczyłam.
    Patrzenie jak Brian, który był dwa razy wyższy niż Luke, dwa razy bardziej od niego umięśniony i niepomiernie tępy w tych sprawach, płaszczy się przede mną było żałosne. Nie mogłam planować z nim ślubu, a co dopiero wspólnego życia i dzieci. Na samą myśl przeszedł mnie dreszcz.
- Poszukaj sobie innego mieszkania. Nie mogę cię utrzymywać i czekać, aż wreszcie wyjdziesz z dołka i znajdziesz pracę. Nie jesteś już dzieckiem, weź się w garść.
- Lilly... Chyba nie mówisz tego poważnie? – podszedł do mnie z wyciągniętymi ramionami, jakby chciał mnie przytulić, poklepać po ramieniu i powiedzieć, że chyba za dużo wypiłam i bredzę od rzeczy.
- Nie dotykaj mnie! – odsunęłam się gwałtownie. – I lepiej zacznij się pakować, ja nie żartuję!
- Kompletnie zwariowałaś! – wrzasnął jak małe dziecko, któremu ktoś zabrał ulubioną zabawkę. – Nie możesz mnie stąd wyrzucić, jest środek nocy!
- Więc przenocujesz tu ostatni raz i rano zadzwonisz po firmę przewozową. Jak wrócę z pracy ma cię tu nie być.
    I nie czekając na jego odpowiedź pobiegłam do sypialni na piętrze. Zatrzasnęłam drzwi i zamknęłam je na klucz. Musiałam pobyć chwilę sam na sam ze swoimi myślami.
    Ściągnełam ubranie i weszłam pod gorący prysznic. Strugi ciepłej wody przywróciły normalne krążenie w moim ciele i rozgrzały zziębnięte ręce. Zawinęłam się w ręcznik i napiłam trochę zimnej wody z kranu. Oparta o zaparowaną szybę oddychałam głęboko, próbując wyrównać oddech. W końcu dotarło do mnie jaka jestem wyczerpana. Na chwiejnych nogach dowlokłam się do łóżka i padłam na nie nawet nie zadając sobie trudu odsunięcia kołdry. Zasnęłam w mgnieniu oka.


    Nazajutrz obudził mnie natrętny dźwięk telefonu, który w pogrążonym w ciszy domu zabrzmiał jak wystrzał z karabinu. Zdezorientowana wyskoczyłam z łóżka i potknęłam się o własne nogi. Na czworakach, z powiekami sklejonymi od snu, przeszukałam porzuconą wczoraj na podłodze torbę. Komórka wypadła mi z rąk dwa razy zanim odebrałam.
- Słucham? – zabrzmiało to wyjątkowo paskudnie. Od wczorajszego wrzasku dostałam chrypki.
- Lilly?! No wreszcie! Gdzie ty jesteś? Wiesz, która jest godzina?
    Zerknęłam na stojący na szafce budzik. Pokazywał za pięć dwunastą.
- Już prawie południe a ty nawet nie raczyłaś mnie powiadomić, że się dzisiaj spóźnisz – piskliwy głos mojej szefowej, Joan, drażnił uszy. – I to na dodatek całe cztery godziny! Mamy tu zupełny kocioł a założę się, że moja osobista asystentka odsypia teraz całonocną balangę!
    Odsunęłam na chwilę telefon od ucha żeby dać jej czas ponarzekać jeszcze przez kilka sekund. Moje uszy odetchnęły z niewyobrażalną ulgą.
- Joan, do kurwy nędzy – zaczęłam, gdy tylko przerwała by złapać oddech – mam tego dość. Możesz mnie zwolnić, mam to w nosie. Zacznij sobie szukać innego niewolnika.
    Z satysfakcją odnotowałam jej natychmiastową reakcję.
- Zwariowałaś? Nie możesz się zwolnić!
- Ależ oczywiście, że mogę, Joan, i właśnie to robię.
- Do diabła, jesteś moją najlepszą asystentką! Nie wolno ci!
- Nie ty decydujesz o tym co mi wolno a czego nie – tłumaczyłam jak pięcioletniej rozwydrzonej smarkuli. – Jeśli to cię uspokoi, nie musisz mi nawet wypłacać pensji za ostatni miesiąc.
    Byłam pewna, że wpatruje się w słuchawkę jeszcze bardziej zaskoczona niż przed sekundą. Na pewno pomyślała, że oszalałam.
- Do widzenia, Joan.
- Poczekaj, nie rozłączaj się!
- Za późno – powiedziałam i wyłączyłam telefon.
    Oparłam się o łóżko z uczuciem ogromnej ulgi. Wreszcie przejęłam kontrolę nad swoim życiem. Wykopałam Briana, nawtykałam Joan. Teraz musiałam się tylko przygotować na stopniowe pożegnanie się z rodzicami. Będzie ciężko, pomyślałam, czując pod powiekami piękące łzy. Żeby tylko Luke nie dał się zabić, bo inaczej wszystko pójdzie na marne.


    Kitty przywitała mnie na progu domu, pomiaukując z wyrzutem czemu zostawiłem ją na tak długo. Wskoczyła mi na szyję i owinęła się dookoła, tak samo jak robiła to z Lilly. Ledwie zdążyłem o niej pomyśleć, a centryczne koła na prawym ramieniu zaczęły promieniować arktycznym zimnem. Po chwili rozległo się pukanie do drzwi.
- Co za wyczucie czasu – mruknąłem sam do siebie i poszedłem otworzyć.
    Tak jak się tego spodziewałem, za drzwiami, w paskudnym śmiechu szczerzył się Gerrit. Cholera, nie zdążyłem nawet nakarmić kota a ten już się dobija.
- Witaj, posłańcu dobrej nowiny – odwzajemniłem uśmiech, pozwalając sobie na jawną kpinę. Tyle akurat mogłem zrobić z racji wysokiego urodzenia.
- Witaj, Luke.
    Jego gardłowy, świszczący głos nie należał do przyjemnych. Skrzywiłem się lekko. Ból promieniujący od ramienia do samego nadgarstka utrudniał prowadzenie przyjaznej konwersacji.
- Czego chcesz?
- Co z ciebie za gospodarz, skoro tak podejmujesz swojego gościa – jego głos jak szelest suchej trawy drażnił wszystkie zakończenia nerwowe w moim ciele. Marzyłem o tym, żeby wykopać go stąd na zbity pysk.
    Nie czekając na zaproszenie wślizgnął się do środka jak wielki czarny wąż. Skraj czarnego płaszcza ozdobionego purpurowym haftem i drogimi kamieniami, spłynął po schodach jak woda po kamieniu. Gerrit sprawiał wrażenie, jakby nie chodził lecz sunął w powietrzu, unosząc się kilka centymetrów nad ziemią. Zimne srebrne oczy gada rozglądały się uważnie i śledziły każdy mój ruch.
- Wracając do twojego niezbyt grzecznego pytania – zmrużył swoje gadzie ślepia – to chyba nie ma potrzeby tłumaczyć powodu mojej wizyty.
    Kitty poruszyła się niespokojnie i wbiła pazurki w odsłoniętą skórę na moim karku. Pogłaskałem ją po łebku, jednocześnie starając się uspokoić serce tłukące się boleśnie o żebra. Kotka wyczuwała wahania moich nastrojów i zrobiła się niespokojna.
- Bądź tak dobry i nie utrudniaj.
    Gerrit odwrócił się plecami, spoglądając na ogród skąpany w blasku popołudniowego słońca. Gdy wreszcie wyczuł ślad po przejściu skierował swe kroki w tamtą stronę. Poszedłem za nim, modląc się, żeby przełknął gładko moje kłamstwa.
- Kto skorzystał z przejścia?
- Nie mam bladego pojęcia – wzruszyłem ramionami.
    Gerrit spojrzał na mnie z powątpiewaniem.
- Oczekiwałem innej odpowiedzi – uciął krótko.
- Zdaję sobie z tego sprawę.
    Spojrzał na mnie oczami zimnymi jak śnieg na lodowcu i wrócił do badania śladów.
- Chcesz powiedzieć, że nie wiesz kto przedostał się tu z innego wymiaru?
    Czujne gadzie ślepia czekały na moje potknięcie.
- Gratuluję elokwencji. Byłem zbyt zajęty ratowaniem własnego życia żeby przejmować się cholerstwem, które nawiedziło mój ogród. Kałuża krwi w jednym z pokoi powinna wystarczyć za dowód. Na wszelki wypadek możesz też wziąć na wieczną pamiątkę moją koszulę z dziurą po kuli.
    Gerrit skrzywił się z obrzydzenia na samą myśl.
- Mówisz prawdę – przyznał niechętnie.
    Moje serce wywinęło radosnego fikołka. Już prawie się udało.
- Dziwne, zupełnie nic nie czuję – powiedział sam do siebie.
    Zimny dreszcz przeszedł mi po krzyżu.
- Jak to nic? – zapytałem zdumiony.
    Gerrit przyglądał się przez chwilę drgającym cząstkom energii po czym wsadził w nie prawą dłoń. Zawył przeciągle z bólu i upadł na trawę. W powietrzu rozszedł się swąd palonego mięsa.
- Rany boskie, nic ci się nie stało? – pierwszy raz w życiu okazałem w stosunku do niego takie zainteresowanie.
    Podniósł się z wściekłym grymasem na twarzy i jednym ruchem zdrowej ręki usunął ślad po przejściu.
- Muszę natychmiast powiadomić Radę – ruszył do wyjścia. – A ty, Penn, módl się żeby to coś tu nie wróciło.


    Po wyjściu Gerrita, zaszyłem się na resztę dnia w swoim sanktuarium z bronią. W podziemnej komnacie panował przyjemny chłód, pozwalający zebrać myśli. Zajęty polerowaniem obłożonego zaklęciami ochronnymi noża, zastanawiałem się jak to możliwe by po przejściu śmiertelnika ślad jaki po nim pozostał mógł zawierać w sobie tyle mocy żeby poranić wysłannika Królestwa. Do głowy przychodziła mi tylko jedna szalona myśl, której wolałem nie brać pod uwagę, a mianowicie, że Lilly dysponowała jakimś ukrytym talentem o istnieniu którego nie miała nawet pojęcia.
    Z jednej strony mogłem powiedzieć, że mnie to ucieszyło ale z drugiej już nie tak bardzo. Rada nie spocznie, dopóki jej nie znajdzie. Jedyne pocieszenie w tym, że Gerrit nie mógł rozpoznać jej własnego śladu. Po każdym przejściu, w strukturze portalu tworzył się ślad istoty, która z niego skorzystała. Działało to na zasadzie podobnej do odcisku palca. Przybysz pozostawiał taki odcisk, dzięki czemu łatwiej było go namierzyć. To był główny powód, dla którego Rada uzyskiwała tak dobre wyniki jeśli chodziło o eliminowanie zagrożeń.
    A teraz nie mieli niczego po czym można było wpaść na jakikolwiek trop. Na dodatek Gerrit postąpił jak skończony idiota usuwając jedyny ślad, który mógł go na coś naprowadzić. Rada będzie niepocieszona. Ciekawe, czy ukarzą go w jakiś sposób za jego głupotę.
    Pozostawało pytanie na które nie miałem na razie gotowej odpowiedzi. Co będzie jeśli okaże się, że Lilly naprawdę posiada jakiś ukryty dar? Nie mogłem pozwolić na to by coś jej się stało. Musiałem wybić jej z głowy powrót do mojego świata.
    Gdy wypowiedziałem te słowa w myślach, na moich żebrach zacisnęła się żelazna obręcz uniemożliwiająca oddychanie. Na prawie zagojonej ranie w sercu pojawiły się pęknięcia. Co jest, do cholery, pomyślałem zaciskając zęby, od kiedy to nie mam już kontroli nad własnym ciałem? Za każdym razem gdy planowałem podobną rzecz, buntowało się i odmawiało posłuszeństwa. Karało za głupotę. Jeśli tak dalej pójdzie, zamienię się w wiecznie broczący strzęp mięsa.
    Odłożyłem nóż do pudełka. Drżały mi ręce. Trudno, pomyślałem. Z nas dwojga tylko ja mogłem się poświęcić.


    Od momentu, w którym znalazłam się w obcym świecie minął tydzień. Koszmarny tydzień wypełniony oczekiwaniem, wściekłością, żalem, łzami, bezsennymi godzinami w nocy i poczuciem zupełnej bezsilności. Najgorsza z wszystkiego była apatia. Wstawanie z łóżka i takie czynności jak jedzenie czy sprzątanie były kompletnie bez znaczenia. Raz złapałam się na tym, że leżąc na plecach w swoim łóżku przez osiem godzin potrafiłam wpatrywać się w jeden punkt na suficie. Czasem dusiłam się od ciągłego łkania, rozmazując łzy wierzchem zimnej jak marmur ręki. Patrząc na siebie w lustrze nie poznawałam własnej twarzy.
    Zielone oczy przygasły a fioletowe sińce pod nimi podkreślały bladość skóry. Usta wyglądały, jakby nie było w nich ani kropli krwi. Ciągle marzły mi dłonie i stopy, choćbym nie wiem jak ciepło się ubrała. Schudłam, przez co moja delikatna twarz nabrała ostrości. Czułam się taka chora i obolała. Wieczorami, w ciemnym pokoju, leżałam na plecach i wpatrywałam się w rozgwieżdżone niebo odwrócone do góry nogami, a łzy same płynęły mi po policzkach. Po jakimś czasie zabrakło ich i już nie miałam czym płakać.
    Zajmowanie się codziennymi sprawami było ponad moje siły. Wyrwałam wszystkie wtyczki z kontaktów, żeby tylko nie musieć z nikim rozmawiać. Wydawać by się mogło, że opłakuję stratę kogoś bliskiego, zupełnie tak jakbym była na pogrzebie.
    Teraz siedząc w kącie werandy, zawinięta w ciepły kokon z trzech kołder, obserwowałam dalekie zimne gwiazdy. To zajęcie jako jedyne sprawiało, że chociaż na chwilę przestawałam myśleć o Luke’u. Opierając brodę na kolanach, patrzyłam jak mała mrugająca gwiazdka odrywa się od nieboskłonu i spada w dół. Czując się jak ostatnia idiotka, wypowiedziałam życzenie.
    Dokładnie w tym samym momencie ziemią wstrząsnęły delikatne wibracje. Coś jakby odległe tąpnięcie gruntu. Nie poświęciłam im szczególnej uwagi przekonana, że to tylko halucynacje spowodowane wycieńczeniem mojego organizmu.
    Wtedy usłyszałam cichutkie pomiaukiwanie. Zamrugałam ze zdziwienia. Było tak realne jak to, że oddychałam. Tylko że ja nie miałam w domu nawet kawałka kota.
    Z ciemności wynurzyła się mała postać z wysoko uniesionym ogonem. Bura kotka Luke’a, Kitty, usiadła naprzeciwko wpatrując się we mnie czarnymi ślepkami, w których malowały się radość i zadowolenie. Chyba że już kompletnie zwariowałam i tylko mi się wydawało, że kot może odczuwać radość na mój widok.
- Kitty? – szepnęłam schrypniętym, nieużywanym od tygodnia głosem. – Co ty tutaj robisz?
    W mroku spowijającym dom usłyszałam ciche kroki. Spojrzałam na Kitty z niedowierzaniem.
- Chcesz powiedzieć, że...
    W drzwiach werandy stanął Luke. Zamrugałam gwałtownie i zacisnęłam powieki. Po kilku sekundach otworzyłam oczy. Nadal tam stał. Powtórzyłam całą operację od nowa i tak chyba z pięć razy. Luke stał w drzwiach i nie miał najmniejszego zamiaru zniknąć.
- To się nie dzieje naprawdę – powiedziałam do siebie, czując że znów zbiera mi się na płacz. Spojrzałam w niebo. – Co z ciebie za Bóg, że robisz to specjalnie żeby jeszcze bardziej mnie zranić? Luke, ciebie tu nie ma. To się nie dzieje naprawdę.
    Zadziwiająco realne dłonie dotknęły mojej twarzy. Realny był także pocałunek, po którym zupełnie przestałam oddychać. Kitty miauknęła z ukontentowaniem.
- Co jeszcze mam zrobić żebyś przestała wygadywać te bzdury? – uśmiechnął się, głaszcząc mnie po policzku.
- Eee, mógłbyś zrobić to jeszcze raz? – dotknęłam palcem jego ust.
    Śmiech wstrząsnął jego ciałem, gdy przedzierał się przez grubą warstwę kołder, żeby mnie objąć. Wsunęłam zziębnięte palce w jego miękkie włosy i przysunęłam twarz do jego twarzy. Całowaliśmy się przy akompaniamencie radosnego miauczenia Kitty.
- Lilly?
- Hmm? – schowałam twarz w zagłębieniu jego szyi.
- Źle wyglądasz. Jesteś chora?
- Chcesz żebym skłamała czy powiedziała prawdę?
    Włożył sobie moje zimne dłonie pod koszulkę, żeby się ogrzały.
- Powiedz prawdę.
    Westchnęłam.
- Nie jestem chora. Nie w sensie fizycznym. To znaczy jestem, bo wszystko mnie boli i chyba zaraz rozpadnę się na milion kawałków, ale to nie rak czy coś takiego. Moja choroba to tęsknota. Hej, czy twoje serce przypadkiem nie stanęło? – przesunęłam rekę próbując wyczuć jego bicie.
- Tak, ale tylko na sekundę. Przepraszam.
- Za co? Za to, że twoje serce przestało bić?
    Pokręcił głową.
- Za to, że wyglądasz tak jakbyś rzeczywiście miała się rozpaść na kawałki. Cholernie źle się czuję widząc cię w takim stanie. Powinienem pozwolić ci zostać.
    Ułożyłam się wygodniej w jego objęciach.
- Nie gadaj głupot. Miałbyś przeze mnie same kłopoty. A tak w ogóle, to jak się tu dostałeś?
    Uśmiechnął się.
- Mam u Ciliana kolejny dług wdzięczności. Miał już dość mojego ciągłego zrzędzenia więc zgodził się dla świętego spokoju. A jeśli chodzi o kłopoty, to obawiam się, że już je mamy.

Offline

 

#3 2011-09-03 12:22:03

 Ewelina

Administrator

22685039
Zarejestrowany: 2010-04-21
Posty: 26
Punktów :   

Re: Bliźniaczy księżyc

Nie ma to jak znaleźć coś fajnego, wciągającego i odrywającego od pisania pracy i nauki . Pomimo tego wszystkiego czego tu nie przeczytałam a co byłoby potrzebne jednak dla lepszego wyobrażenia sobie tego ich świata, bardzo mi się podobało. Za pewne wszystko to czego nie dostałam teraz, dostanę w kolejnych rozdziałach. Co mnie trochę zaskoczyło to ta ich zażyłość. Taka nagła i oszałamiająca. Miłość od pierwszego wejrzenia jak malowanie. A może po prostu on potrzebował kobiety z krwi i kości, a ona silnego i odpowiedzialnego faceta i swego boku. No i szczęściarze się udało. Niektóre to mają farta. Lily jest taka trochę naiwna i taka uległa … co się jej nie powie to dobrze dobrze. Niby wzięła życie w swoje ręce, ale to jeszcze nie jest do końca ta zmiana, której ja bym oczekiwała. Ale zawsze powtarzam że nie lubię ideałów i już jedna idealna bohaterka była, wystarczy. Lily przejdzie może jakąś przemianę, a może pozostanie do końca taką jaką jest. Co do samego rozdziału to wszystko dzieje się bardzo szybko, akcja się toczy i są wątki gdzie zadaję sobie pytania i takie gdzie aż się serce pali. Jednak mimo wszystko brakowało mi opisów. No ja je lubię i to już jest moje zboczenie. Lecę dalej. Całe szczęście ściągnęłam sobie więcej rozdziałów.

Offline

 

#4 2011-09-03 12:26:37

Evka

Nowicjusz

Zarejestrowany: 2011-03-10
Posty: 8
Punktów :   

Re: Bliźniaczy księżyc

No! Jestem pod wrażeniem , masz Talent !,Miałam skończyć na 2 rozdziale ale mnie wciągnęło i przeczytałam od razu wszystko. Bardzo dobra książka z tego będzie. Jeszcze trochę więcej mrocznych efektów i nieoczekiwanych zwrotów. Strasznie mi się poda! Czekam na następne rozdziały. Pozdrowienia i wytrwałości w dalszej pracy.

Ostatnio edytowany przez Evka (2011-09-03 12:27:01)

Offline

 

#5 2011-09-03 12:28:18

Karolina

Nowicjusz

Zarejestrowany: 2011-05-17
Posty: 5
Punktów :   

Re: Bliźniaczy księżyc

Fajna książka ! ; D
Kurczee .. normalnie Meyer . ; p

Offline

 

#6 2011-09-03 12:29:08

Wiola

Nowicjusz

Zarejestrowany: 2010-12-19
Posty: 5
Punktów :   

Re: Bliźniaczy księżyc

Fajny. A ile Luke ma lat?

Offline

 

#7 2011-09-08 16:09:50

EricaNorthman

Nowicjusz

Zarejestrowany: 2011-09-01
Posty: 6
Punktów :   

Re: Bliźniaczy księżyc

Rozdział drugi

Wytrzeszczyłam oczy ze zdumienia. To nie mogło się dziać naprawdę. Luke był chyba namądrzejszym facetem pod słońcem a wygadywał jakieś kompletne bzdury.
- Nie mogę wrócić? Jak to nie mogę wrócić?
    Westchnął ciężko i pogładził mnie po plecach.
- Gerrit był u mnie jakiś czas temu. Rada postanowiła niezwłocznie wszcząć poszukiwania tego czegoś, co w ich przekonaniu weszło przez przejście. Czyli ciebie.
    Zamrugałam ze zdziwienia.
- Chcesz powiedzieć, że będą mnie szukać po tej stronie?
    Przed oczami natychmiast stanęła mi mroczna wizja najeźdźców z innego wymiaru niszczących wszystko na czym tak mi zależało. – Zaraz, chwileczkę! Przecież oni nie mają pojęcia, że to ja skorzystałam z przejścia – ciągnęłam rozgorączkowanym tonem. – Nikt mnie nie widział, a z tego co mówiłeś wynika, że nawet Gerrit niczego nie wyczuł!
    Między ciemnymi brwiami Luke’a pojawiła się pionowa zmarszczka.
- To jest właśnie nasz kolejny problem.
    Po jego twarzy przemknął cień niepokoju.
- A dokładnie?
    Przyglądał mi się badawczo, zupełnie jakby oceniał czy powiem prawdę czy skłamię.
- Jesteś pewna, że nie dysponujesz żadnym ukrytym... darem?
- Co chcesz przez to powiedzieć?
    Przysunął twarz do mojej twarzy.
- Jesteś pewna na sto procent, że to nie ty otworzyłaś przejście? – napięcie w jego głosie było namacalne i dowodziło, że Luke wcale nie żartuje. Mimo to nie potrafiłam powstrzymać się głupich uwag.
- A niby jak miałabym to zrobić? Pstryknąć palcami? – spytałam, w ostatniej chwili opanowując odruch roześmiania mu się w twarz. Co za niedorzeczny pomysł!
- Lilly, skup się. Musisz mi powiedzieć prawdę – kobaltowe oczy śledziły każdy mój ruch. – Co się stało tamtego wieczora? O czym myślałaś zanim zobaczyłaś przejście?
    Próbowałam sobie przypomnieć, co wtedy zaszło, co nie było takie łatwe, bo miałam wrażenie jakby to wszystko działo się całe wieki temu.
- Byłam zmęczona więc postanowiłam odpocząć chwilę w swoim starym dziecinnym pokoju – mówiłam powoli starając się niczego nie przeoczyć. – Potem usiadłam na łóżku, zamyśliłam się i po sekundzie przejście już tam było.
    Luke przygryzł wargę i zastanawiał się nad czymś głęboko. Potem jego oczy rozwarły się szeroko w wyrazie bezgranicznego zdumienia. Złapał mnie za ramiona i lekko potrząsnął.
- Chyba oszalałem, ale to jedyne co przychodzi mi do głowy. O czym myślałaś tuż przed otwarciem się przejścia? – w jego granatowych tęczówkach odbijała się mieszanina podekscytowania i lęku.
- Myslałam o tym, że mam dość tkwienia w swoim bezsensownym związku i rozpaczliwie potrzebowałam zmiany. Modliłam się o jakiś cud – powiedziałam ze ściśniętym gardłem. Trudno było mi się przyznać przed nim do czegoś takiego.
- Wygląda na to, że Bóg cię wysłuchał – odparł Luke, szczerząc zęby w uśmiechu. – Do cholery, masz pojęcie co zrobiłaś? – z niedowierzaniam wpatrywał się w moją twarz. – Wypowiedziałaś życzenie!
    Odwzajemniłam uśmiech nie mając zielonego pojęcia o co mu chodzi.
- Życzenie? Coś na zasadzie złotej rybki?
    Roześmiał się, czule gładząc mnie po policzku.
- Można to tak ująć. Posłuchaj, w strukturze świata znajdują się punkty o wzmożonej aktywności. Powstają tam, gdzie zagęszczenie mocy jest największe. Czasami na skutek jakiegoś zewnętrznego czynnika dochodzi do jej rozładowania.
    Szczęka mi opadła z wrażenia.
- I chcesz powiedzieć, że moja prośba podziałała na tę moc jak katalizator?!
- Tylko pod warunkiem, że była wystarczająco silnie umotywowana targającymi tobą emocjami. I dlatego, że taka opcja wchodzi w grę jedynie, gdy ktoś, kto wypowiada życzenie, jest obdarzony wystarczająco dużą ilością mocy. Wiesz co to oznacza? – podekscytowanie w jego głosie sięgnęło zenitu.
    Świadomość tego co zaraz powie odbierała mi zdolność logicznego myślenia. To było tak niewiarygodne, że nie miało prawa istnieć.
- Że możesz podróżować między wymiarami za każdym razem, gdy najdzie cię na to ochota!
    Zamurowało mnie na sekundę. Wpatrywaliśmy się w siebie ogłuszeni możliwościami, jakie się przed nami otworzyły.
- To znaczy, że zmarnowałam cały tydzień zamartwiając się tym czy się jeszcze kiedykolwiek spotkamy, podczas gdy tak naprawdę już dawno mogłam do ciebie wrócić!
- Teoretycznie tak – zaczął – pod warunkiem, że potrafisz zlokalizować takie punkty.
    Moje podekscytowanie osłabło.
- Tego nie potrafię. Nawet nie wiedziałabym, jak się za to zabrać – nie umiałam ukryć rozczarowania w swoim głosie. Luke to zauważył i spoważniał.
- Jest jeden sposób – powiedział powoli, patrząc na swoje dłonie.
    Moje oczy rozszerzyły się ze zdumienia. Czemu wcześniej tego nie powiedział?
- Naprawdę? Co mam zrobić?
    Spojrzał na mnie z uśmiechem, którego mogłam się domyślać.
- Ty? Nic.
- Wobec tego kto?
    Potarł w zamyśleniu skroń.
- Ja.
    Nadal nie rozumiałam czemu przybrał taki dziwny wyraz twarzy. Jakby nie bardzo podobało mu się to co miał zaraz powiedzieć.
- Musiałbym zrobić jeszcze jeden tatuaż.
    Zaniemówiłam uświadomiwszy sobie co to oznaczało.
- Jak duży?
    Wzruszył ramionami.
- Połowa ręki, od łokcia po nadgarstek.
    Wciągnęłam gwałtownie powietrze do płuc.
- Nie możesz tego zrobić! – wykrztusiłam w końcu.
    Kobaltowe oczy patrzyły w skupieniu.
- Ależ oczywiście, że mogę – w głosie Luke’a pobrzmiewała determinacja.
- Zwariowałeś? – złapałam go za ramiona. – Dobrze wiem przez co musiałbyś znowu przejść! Przez ten cholerny gwiezdny pył i masę potwornego bólu! Zapomnij, nigdy się na to nie zgodzę!
    Uśmiechnął się lekko.
- Mówisz zupełnie tak, jakbym miał od tego umrzeć. Spokojnie, nic mi się nie stanie.
- Jak to nic? – byłam kompletnie wytrącona z równowagi. Na samą myśl o cierpieniach przez które musiałby przejść Luke zrobiło mi się niedobrze. – Nie pozwalam ci na zrobienie tego głupiego tatuażu, słyszysz?!
    Wpatrywał się we mnie z zaskoczeniem a potem roześmiał.
- Zachowujesz się jak nadopiekuńcza matka! W dodatku nieznośnie zaborcza!
    Zacisnęłam usta w wąską kreskę. Moje oczy ciskały gromy.
- Po moim trupie! – krzyknęłam, co tylko powiększyło jego uśmiech.
- Obawiam się, że to niedługo może być prawda – odparł – jeśli nie znajdziemy innego sposobu na ucieczkę niż ten.
- Na pewno jest jakiś inny sposób – uparłam się – który oszczędzi ci niepotrzebnego bólu.
- Kochanie, bardzo bym chciał żeby tak było ale dobrze wiesz, że nie mamy innego wyjścia. Odwiedzę starego znajomego, który jest mi winien przysługę i zrobię ten tatuaż tak szybko, jak tylko się da, obiecuję – szepnął z twarzą ukrytą w moich włosach.
    Otworzyłam usta do kolejnego sprzeciwu ale w końcu dałam za wygraną. Może to rzeczywiście było jedyne wyjście? Gdybym miała do wyboru pozwolić mu się dla mnie torturować lub samej dać pół ręki do wytatuażowania, zrobiłabym to drugie. Teraz nie było już nic czego nie mogłam dla niego zrobić.
    Mogłam więc tylko siedzieć i ściskać jego szczupłe plecy, głaskać po napiętych mięśniach ramion i starać się powstrzymać cisnące się do oczu łzy. Wtedy Kitty zaczęła cicho pomiaukiwać. Luke wyswobodził się z moich objęć i przytrzymał moją twarz w dłoniach.
- Muszę już iść, przejście się zamyka.
    Skinęłam wolno głową, gdy dotarł do mnie sens jego słów. W moim sercu coś pękło z trzaskiem i zalała mnie fala przytłaczającego bólu i tęsknoty. Luke przesunął palcem po moich sinych ustach, w ślad z nim podążyły jego ciepłe wargi. Kitty ze zniecierpliwieniem drapała pazurkami o deski.
- Nie bój się – powiedział. – Wrócę tu.


    Powrót do domu okazał się bardziej bolesny niż mogłem przypuszczać. Gdy tylko bez przeszkód udało mi się przedostać do wymiaru Lilly, gdy tylko ją zobaczyłem i dotknąłem, krwawa dziura w moim sercu znikła bez śladu, jakby nigdy jej tam nie było. Jednak widok Lilly, jej wychudzonej twarzy, zamglonych, jakby nieobecnych oczu, ust z których odpłynęła chyba cała krew, drobnych, lodowato zimnych w dotyku dłoni i stóp sprawił, że poczułem się jeszcze gorzej, a na świeżo zasklepionej ranie pojawiły się drobne, bolesne pęknięcia. Pierwszy raz od dłuższego czasu tak bardzo mi na kimś zależało.
    W parę godzin po powrocie umówiłem się z owym wspomnianym znajomym, Phoenixem, na zrobienie tatuażu. Podczas rozmowy nie wykazał zbytniego zdziwienia moją prośbą, która mogła się wydać dość niecodzienna, skoro mimo wielu przydatnych umiejętności nie posiadałem tej służącej do przenikania wymiarów. Jednak biorąc pod uwagę to gdzie wcześniej pracowałem i moje wysokie pochodzenie, Phoenix mógł po prostu stwierdzić, że albo robię to z nudów albo kompletnie oszalałem. Tak czy inaczej, zgodził się. Zapewne przyczyniła się do tego okrągła sumka, którą miał dostać w zamian.
    Gdy na drugi dzień zjawiłem się w drzwiach jego warsztatu, zastałem go mieszającego coś powoli w żeliwnym tyglu i i wybierającego srebrne igły o różnej grubości.
- Cześć, stary – wyciągnął prawą rękę na powitanie pozwalając igłom lewitować w powietrzu.
- Cześć, Nix – odwzajemniłem uścisk jego mocnej ręki. Phoenix wyglądał zupełnie jak żywa reklama swojego warsztatu. Miał na sobie czarne spodnie i podkoszulek, który odsłaniał jego wyrzeźbione ramiona, pokryte zawiłymi wzorami i rysunkami. Wszystkie jego tatuaże były smoliście czarne, co komponowało się z jego czarnymi krótkimi włosami i opaloną skórą. Niesamowicie kontrastowały ze złocistymi tęczówkami jego oczu.
Odkrył w sobie zamiłowanie do pięknych wzorów wytrawianych na skórze za pomocą kolorowego gwiezdnego pyłu gdy miał zaledwie dwadzieścia lat i tak już zostało. Z pochodzenia arystokrata, wywodzący się z tej samej grupy społecznej co ja, odciął się od rodziny i nie utrzymywał z nią żadnego kontaktu.
    Był ode mnie starszy o całe dwieście czterdzieści sześć lat, co nie przeszkadzało mu zachowywać się czasami jak zupełnie nieodpowiedzialny młokos.
- Powiedz mi, Luke, co cię podkusiło żeby robić sobie tak cholernie skomplikowany i bolesny wzór? – Phoenix jak zwykle nie owijał w bawełnę. Zajęty swoimi tyglami z różnokolorowym pyłem wcale na mnie nie patrzył, ale ja zdawałem sobie sprawę, że po tylu latach doskonale wiedział kiedy ktoś kłamie. Tylko że o całej sprawie wiedziało już i tak za dużo osób a ja nie miałem ochoty wtajemniczać kolejnej.
- Nix, potraktuj to jak kolejne wyzwanie – powiedziałem wymijająco. – Jestem pewien, że nieczęsto miewasz okazję zrobić coś podobnego.
    Phoenix uśmiechnął się pod nosem, pewny że pakuję się w jakies podejrzane sprawy. Gdy na mnie spojrzał, jego złote pojaśniały z uciechy. Przeklęty sukinsyn, pomyślałem, odwzajemniając uśmiech. Nix miał słabość do szaleńczych wybryków i skandali i od czasu do czasu sam pakował się w jakieś tarapaty wyłącznie po to by ubarwić swoją egzystencję. Uwielbiał niebezpieczeństwo i nigdy nie przepuszczał okazji, żeby prowokować los. Od razu powinienem był się domyślić, że jakikolwiek by nie był powód, dla którego zdecydowałem się na ten wariacki tatuaż, Nix poprze go w stu procentach.
- Dobra, to siadaj tu i dawaj rękę – wskazał fotel obok stolika zastawionego sprzętem. Podniósł do światła jedną z igieł, obejrzał ją dokładnie i załadował do cienkiej rurki z małym tłokiem zasysającym kolorowy pył. – Masz szczęście, że akurat ten wzór w całości wykonywany jest czarnym barwnikiem, bo inaczej ręka by ci odpadła w połowie zabiegu – mruknął przykładając końcówkę igły do prawego łokcia.
    Po sekundzie wbił ją w wierzchnią warstwę skóry, po czym docisnął lekko palcem żeby weszła głębiej. Phoenix miał rację. Czarny barwnik nie był taki zły, choć miałem wrażenie jakby moją rękę zaatakowało stado wściekłych os i szerszeni. Musiałem zacisnąć zęby żeby nie wrzasnąć z bólu. Na skórze wykwitły krople krwi, ale znikły w chwili gdy Nix starł je kawałkiem materiału. Skupiony na swojej pracy Nix rysował kontury tak szybko na ile mu pozwalała moja zaciskająca się co chwila pięść. Po kilku godzinach, które wlokły się w nieskończoność, zobaczyłem na ręce zarys wzoru składającego się z czarnych wirujących płomieni, przypominających smoka pożerającego własny ogon. Nix zabrał się do wypełniania konturów. Załadował kolejną rurkę, zużytą igłę wyrzucił do kosza, założył nową i wbił ją w moje przedramię. Przygryzłem dolną wargę. Za żadne skarby świata nie chciałem przy nim krzyczeć.
    Gdy po kolejnych trzech godzinach wypełniania i poprawiania konturów wyszedłem stamtąd słaniając się na nogach z powodu ogłuszającego bólu jaki promieniował w prawej ręce i dotarłem do domu, połknąłem na raz kilka tabletek żeby go choć trochę uśmierzyć. Na samą myśl, że będę tam musiał jutro wrócić zrobiło mi się niedobrze.


    Wściekłe szerszenie pod skórą nic sobie nie robiły z mojej bezgłośnej prośby o jak najszybsze zakończenie tej męczarni. Dopóki mogły żądlić gdzie popadnie, nie przejmowały się zupełnie, że ledwie się hamuję przed posłaniem Nixa do wszystkich diabłów i odcięciem sobie prawej ręki. Nix widział ile mnie to wszystko kosztuje i starał się skończyć tatuaż najszybciej jak tylko potrafił. Po chwili nie czułem już bólu bo straciłem przytomność. Nix mi powiedział po tym jak udało mu się mnie obudzić.
- Skończyłeś? – zapytałem, zaciskając zęby. Spojrzałem na prawe przedramię. Czarne płomienie wirowały mi przed oczami. Zamknałem je na chwilę, żeby złapać oddech. Kręciło mi się w głowie.
    Nix pokiwał głową.
- Pamiętaj, żeby tego nie drapać choćby nie wiem jaka ochota cię naszła. Inaczej musiałbym to poprawiać w nieskończoność.
    Wzdrygnąłem się.
- Możesz być pewien, że nawet nie tknę tego palcem.


    Rysunek na skórze dokuczał mi przez kilka następnych dni. Spędziłem je w swojej sypialni, nie ruszając się z łóżka. Ostatnim przejawem przytomności było ustawienie kilku misek z jedzeniem dla Kitty, żeby nie umierała z głodu podczas gdy jej pan będzie dogorywał w skłębionym stosie prześcieradeł.
    Przez pierwszy dzień ból był nie do wytrzymania. Podarłem kilka poduszek a na drewnianym zagłówku zostawiłem niezliczone ślady zębów. Nie mogłem spać trawiony gorączką. Te pieprzone tatuaże miały swoją cenę. Bardzo słoną cenę. W umyśle ciągle pojawiała się i znikała wizja odpadającego od reszty ciała udręczonego ramienia, jak w jakimś kalejdoskopie. Majaczyłem coś bez sensu i przeklinałem wszystko i wszystkich za cierpienie jakiego musiałem doświadczać.
    Lilly miała rację. Powiedziała że będzie boleć i bolało. Jak cholera. Drugi dzień poświęciłem na zastanawianie się, czy bolało by jeszcze bardziej, gdybym w końcu odgryzł sobie ramię. Jak zraniony wilk czy inne zwierzę. Dopiero na trzeci dzień ból jakby zelżał. Wściekły rój szerszeni uspokoił się na tyle, że zacząłem normalnie oddychać i powoli otworzyłem powieki, przygotowując się na światło poranka. Lśniące rozbryzgi zatańczyły mi przed oczami i musiałem je czym prędzej zamknąć. Dopiero teraz uświadomiłem sobie, że przez dwa dni żyłem w kompletnej ciemności.
    Strasznie chciało mi się pić ale wątpiłem czy uda mi się chociaż przez sekundę ustać na nogach. Postanowiłem zaryzykować. Zwlokłem się na podłogę, starając się nie urazić prawej ręki, i na kolanach doczołgałem do łazienki. Lodowata kranówa smakowała jak najdroższy koniak. Milimetr po milimetrze zacząłem się podciągać do góry. Gdy wreszcie udało mi się stanąć na chwiejnych nogach, miałem wrażenie jakbym nie używał ich co najmniej od pięciu lat.
    A to, co zobaczyłem w wiszącym nad umywalką lustrze sprawiło, że skrzywiłem się z obrzydzenia. Luke, ale z ciebie cholerny męczennik, warknąłem sam na siebie, pocierając lewą ręką zarośnięty policzek. Nic tylko straszyć w lochach z takim wyglądem.
Zerknąłem na tatuaż. Czarny smok z płomieni okręcał się dookoła ręki od łokcia po nadgarstek. Tuż nad nim widniała cienka bransoletka wyrysowana niebieskim tuszem. Przypomniałem sobie przez jakie przeszedłem piekło kiedy Nix mi ją tatuował. W porównaniu do czarnego gwiezdnego pyłu, niebieski wywoływał ból taki jak po poparzeniu kwasem. Nie mogłem się nadziwić, że taka cienka kreska sprawiła, że darłem się jak opętany. Pamiętam, jak Nix musiał mnie przywiązać do fotela żebym przestał się rzucać.
Czarny barwnik w porównaniu do niebieskiego był o niebo lepszy.
    Poranek czwartego dnia przyniósł wreszcie uwolnienie od roju os buszujących pod skórą. Obudziłem się przed południem nie czując zupełnie nic. Ulga była tak wielka, że nie mogłem powstrzymać się od radosnego śmiechu. Usiadłem na łóżku. Biorąc brak zawrotów głowy za dobrą monetę, poszedłem do kuchni, gdzie zastałem Kitty wyjadającą resztki z ostatniej miski. Otworzyłem nową puszkę i wrzuciłem do niej połowę zawartości. Kitty miauknęła z radości.
- Masz rację, mała, wszyscy w tym domu umierają z głodu – i jakby na potwierdzenie tych słów z mojego brzucha wydobyło się głośne burczenie.
    Przeszukałem wszystkie szafki.
- Cholera... – mruknąłem.
    Musztarda, paczka ryżu i spleśniały pomidor były wszystkim co w nich znalazłem. Najwyższy czas uzupełnić zapasy.


    Po odejściu Luke’a stwierdziłam, że torturowanie się zadręczającą niepewnością, czy jeszcze tu wróci, nie ma najmniejszego sensu. Musiałam się wziąć w garść. Musiałam od czegoś zacząć. Najważniejsze to mieć jakiś punkt zaczepienia, z którego można wystartować. Coś co przywróci stały rytm i zapanuje nad chaosem.
    Pomyślałam o takich rzeczach jak sprzątnięcie całego domu lub pożegnanie się z rodzicami ale doszłam do wniosku, że to na razie mnie przerasta. Po tygodniu wypłakiwania sobie oczu byłam zbyt wyczerpana żeby podjąć jakikolwiek wysiłek fizyczny. Zresztą, moja psychika też była w strzępach. Nie mogłabym teraz zobaczyć się z rodzicami i nie płakać. Po namyśle doszłam do wniosku, że najwyższy czas zająć się samą sobą.
    Wygrzebałam się z pościeli i ruszyłam przez pokój zrzucając z siebie ubranie. W łazience nie mogłam powstrzymać głuchego jęku gdy uderzył we mnie gorący strumień wody, budzący do życia wszystkie mięśnie. Wyszorowałam się od stóp do głów, umyłam włosy a potem stałam chyba ze dwadzieścia minut dopóki nie skończyła się ciepła woda, czekając aż wszystko ze mnie spłynie. Czułam się jak nowo narodzona.
    Potem w kuchni zajęłam się gotowaniem obiadu. Z rozpędu podlałam wszystkie kwiaty jakie były w domu. Niektóre zdążyły uschnąć więc bez żalu wyrzuciłam je do śmieci. Pochłaniając ogromny stek z ziemniakami zdążyłam się sobie dokładnie przyjrzeć w szklanych szybkach kuchennych szafek. To co w nich zobaczyłam nie napawało radością. Przeciwnie. Gdyby nie to, że w pomieszczeniu nie było nikogo poza mną, pomyślałabym że ta twarz należy do obcej osoby.
    Ciekawe jak Luke zareagował na mój widok. Skrzywiłam się, rozdrażniona i rozśmieszona jednocześnie. Przynajmniej zachował trochę zdrowego rozsądku i powstrzymał się od komentarzy.
    Westchnęłam, odsuwając od siebie pusty talerz. Zastanawiałam się co mógł teraz robić. Na pewno ten przeklęty tatuaż. Na moim czole pojawiła się pionowa zmarszczka świadcząca o zdenerwowaniu. Widziałam ją wyrażnie w odbiciu szklanych drzwiczek szafki. Zerwałam się z miejsca. Cholera jasna! Zamartwianie się i tak niczego by nie zmieniło, pomyślałam zaciskając pasek szlafroka. Jeden tydzień bezustannego martwienia się o Luke’a w zupełności mi wystarczał. On sam pewnie stłukłby mnie na kwaśne jabłko, gdyby dowiedział się, że myślę inaczej.


    Na targu natknąłem się na Hafisa. Przyglądał się właśnie wykutemu ze stali sztyletowi zdobnemu w dwa niewielkie onyksy po obu stronach rękojeści. Kupiec podał swoją cenę a Hafis nawet nie mrugnął okiem i zapłacił, wprawiając handlarza w radosne osłupienie. Odwrócił się by odejść gdy nagle zauważył mnie w tłumie przechodniów.
- Lukas! – uśmiechnął się na mój widok. – Co słychać, stary? – obejrzał mnie dokładnie od stóp do głów. Jego wzrok zatrzymał się na mojej prawej ręce. Uniósł brwi w osłupieniu.
    Zerknąłem na rękaw, który podjechał trochę do góry i dyskretnie go poprawiłem. Na twarzy Hafisa w dalszym ciągu malowało się kompletne zaskoczenie.
- Luke, czyś ty zwariował...? – szepnął, gdy znaleźliśmy się wystarczająco blisko siebie. Złapał mnie za lewe ramię i odciągnął w boczną uliczkę. Rozejrzał się podejrzliwie na wszystkie strony. Uliczka była zupełnie pusta, nie licząc kilku kotów walczących za sobą o resztki wygrzebane w śmieciach.
- Hafis, do cholery, puść mnie! – wyszarpnąłem rękę z jego żelaznego uścisku. – Odpowiadając na twoje wcześniejsze pytanie mogę z całą premedytacją stwierdzić, że nie zwariowałem. I mogę cię zapewnić, że miałem bardzo ważny powód dla którego zdecydowałem się na ten durny tatuaż! – warknąłem rozzłoszczony.
    Ciemne brwi Hafisa podjechały jeszcze wyżej.
- Jak żyję nie słyszałem jeszcze większej głupoty. Luke, kretynie, przecież każdy może to zobaczyć! – jęknął mój przyjaciel zbolałym głosem, zupełnie jakby przygotowywał się do odprawienia jakiegoś wyjątkowo długiego i śmiertelnie nudnego kazania.
- Do diabła, przecież nie będę łaził po ulicach i się z tym afiszował! – odpaliłem. – Daj mi pięć minut, to wszystko wyjaśnię.
    Hafis rzucił mi mordercze spojrzenie.
- Masz trzydzieści sekund.
    Opanowując chęć przyłożenia mu w szczękę, powiedziałem tylko:
- Nasza śmiertelniczka potrafi przenikać do innych wymiarów – zniżyłem głos do szeptu.
    Hafisa jakby piorun strzelił.
- Co takiego...?!
- Słyszałeś – powiedziałem z satysfakcją obserwując jego reakcję.
    Ręką wymacał stojącą za nim beczkę i aż usiadł z wrażenia.
- Do diabła, Luke, masz dziwny zwyczaj zawierania niecodziennych znajomości – stwierdził.
    Wyszczerzyłem zęby w uśmiechu.
- Bardzo możliwe. Tylko pomyśl, co to może oznaczać.
    W ciągu sekundy napięta twarz Hafisa wypogodziła się.
- Ty chyba nie mówisz poważnie – zdobył się na uśmiech. – Gdybyś spróbował poruszać się w ten sposób między wymiarami znaleźliby cię w ciągu paru godzin!
    Nie przestawałem się do niego uśmiechać.
- Coś mi się wydaje, że na śmierć zapomniałeś o czymś, co znacznie ułatwi nam zmylenie ewentualnego pościgu – podrapałem się w brodę. – Czekaj, niech no tylko pomyślę, co to takiego... – udawałem, że nie pamiętam.
    Ciemne oczy Hafisa rozszerzyły się z podniecenia. Zaczął mówić tak szybko, że ledwo go rozumiałem.
- Chodzi ci o tę moją bezużyteczną umiejętność? Cholera, Luke, przecież wiesz, że nigdy jej nie ćwiczyłem! Skąd ta pewność, że mi się uda? – zasypał mnie pytaniami. Wyczułem w jego głosie lekkie wahanie.
- Hafis, ty i ta twoja „bezużyteczna umiejętność”, jak to lubisz ją określać, to nasza jedyna szansa żeby nikt się nigdy o niczym nie dowiedział.
    Poprawiłem sobie na plecach worek pełen jedzenia. Czas się zbierać.
- Gdybyś miał jakieś wątpliwości co do swojego talentu, to radzę ci, zgłoś się do Ciliana. On już będzie wiedział jak ci pomóc.
    Pogrążony w zadumie Hafis nawet nie zauważył mojego odejścia.

Offline

 

#8 2011-09-08 16:12:12

EricaNorthman

Nowicjusz

Zarejestrowany: 2011-09-01
Posty: 6
Punktów :   

Re: Bliźniaczy księżyc

c.d.

Jakiś czas później, po obiedzie, wziąłem na ręce Kitty i skierowałem swoje kroki w stronę skąpanego w słońcu ogrodu na tyłach domu. Chciałem przemyśleć parę spraw w samotności. A nic tak nie poprawia myślenia, jak pełny żołądek i cień rozłożystej jabłoni, pod którą się wyciągnąłem. Leżąc na plecach, z ramionami założonymi pod głową, zastanawiałem się, jak to możliwe żeby los aż tak się do mnie uśmiechnął. Najpierw zabrał mi rodziców których co prawda znienawidziłem z wiekiem, ale w dalszym ciągu nimi byli. A teraz miałem Hafisa, mojego najlepszego i jedynego przyjaciela, szalonego Nixa i Ciliana czarodzieja.
    I Lilly.
    Zamknąłem oczy wsłuchując się w szum liści w koronach drzew. Byłem prawdziwym szczęściarzem. Byłem szczęśliwy. Po tylu latach pustki i osamotnienia, które mogłoby trwać w nieskończoność gdybym jej nie spotkał. Nie miało dla mnie znaczenia to, że nie zdążyliśmy się jeszcze poznać. Będziemy na to mieli całe życie.
Bez żadnego ostrzeżenia cierń uwierający moje serce poruszył się niespokojnie, przypominając mi o czymś, co przeoczyłem. Wiatr szumiał spokojnie poruszając drobnymi listkami a moje serce znów przemieniło się w krwawą miazgę.
    Przyznaj się, Luke, znów zapomniałeś. Całe jej życie żeby się poznać. Nie twoje.


- Co ty tu robisz? – Joan gapiła się na mnie podczas gdy ja przetrząsałam swoje biurko w poszukiwaniu wszystkiego co miało dla mnie jakąś wartość.
    Kartonowe pudło, do którego je wrzucałam, stało na podłodze przy krześle. Joan go nie dostrzegła więc nie miała pojęcia po co tu przyszłam.
- Chcesz wrócić do pracy? – w jej głosie pojawiła się nadzieja pomieszana z niedowierzaniem.
    Nie mogłam powstrzymać złośliwego uśmieszku, który wypłynął mi na twarz, gdy tak stałam do niej odwrócona plecami i przetrząsałam szuflady. Po dwóch tygodniach jakie upłynęły od mojej rezygnacji, nikt nie pofatygował się żeby wysłać pocztą moje rzeczy. Widocznie Joan uznała, że kiedy już się uspokoję i rozum mi wróci to znów zapragnę powrócić na swoje stare stanowisko. Byłam pewna na sto procent, że właśnie taka myśl kołatała jej teraz po głowie. A wszystko dlatego, że jeszcze nie zauważyła pudła na podłodze.
    Odwróciłam się do niej, nie mogąc ciągle ignorować jej pytań.
- Nie, Joan, nie chcę – powiedziałam.
    Joan wpatrywała się we mnie nic nie rozumiejącym wzrokiem. Przesunęłam w jej stronę karton z moimi rzeczami. W końcu do niej dotarło po co przyszłam.
- Ale dlaczego? – zamrugała ze zdziwienia. - Zresztą, nieważne – machnęła wypielęgnowaną dłonią jakby odganiała natarczywą muchę. – Jeśli tylko zgodzisz się wrócić do pracy, gwarantuję ci... – nie dałam jej skończyć.
- Joan, ile razy mam powtarzać, że nie interesuje mnie praca dla ciebie?
    Stuknęła paznokciami w blat biurka.
- To o co ci chodzi? Chcesz żebym zwolniła twoją następczynię? Chcesz dodatkowych bonusów?
    Moje brwi podjechały w górę ze zdziwienia.
- Przyjęłaś kogoś na moje miejsce?
    Wykrzywiła usta w nieprzyjemnym grymasie.
- A czego się spodziewałaś? Przecież ktoś musiał zapanować nad tym chaosem po twoim odejściu. Tyle że minęły już dwa tygodnie a nie widać końca tego bałaganu w papierach! Dziewczyna, którą przyjęłam na twoje miejsce do niczego się nie nadaje – zgrzytnęła zębami.
    Wrzuciłam do pudła zdjęcie rodziców w kolorowej ramce i uschniętego doniczkowego hiacynta. Nic innego już nie zostało. Z kartonem w rękach skierowałam się do wyjścia. Joan stanęła mi na drodze. Zmarszczyłam brwi.
- Przepuść mnie.
- Lilly, na litość boską, zastanów się przez chwilę! Dam ci wszystko czego chcesz, tylko wróć do pracy! – w jej głosie pobrzmiewała prawdziwa desperacja.
    Pokręciłam przecząco głową.
- Jeśli nie przepuścisz mnie w tej chwili, będę zmuszona wezwać ochronę.
    Wyraz zaskoczenia na jej twarzy sprawił, że nie mogłam powstrzymać się od śmiechu. Wyminęłam ją i śmiejąc się tak głośno, że aż pozostali pracownicy wychylali się zza swoich biurek by zobaczyć na własne oczy kto właśnie zagrał Joan na nosie, opuściłam biuro które przez sześć lat służyło mi za drugi dom.


    Przed powrotem do Lilly musiałem załatwić jeszcze jedną ważną sprawę. Musiałem dowiedzieć się kto stał za moim zamachem, skąd wytrzasnął taką broń, i jak udało mu się do mnie dotrzeć. I najważniejsze. Co z niego za idiota żeby atakować mnie na moim własnym podwórku?
    Te rozmyślania wypełniały mi czas jaki pozostał do powrotu do Lilly. Skontaktowałem się z Hafisem i ustaliliśmy, że najpierw wrócimy pod bar gdzie zostałem zaatakowany, żeby poszukać jakichś magicznych śladów. Nie miałem złudzeń, że szczęście nam dopisze i coś znajdziemy. Zrobiłem to ze względu na Hafisa, który uparł się, że jeśli faktycznie coś tam odkryjemy, to ułatwi nam poszukiwania.
    Gdy zapytałem jak ma zamiar odkryć to „coś”, Hafis odparł, że wkrótce się przekonam i z tylko dla siebie znanego powodu na jego ciemnej twarzy pojawił się ponury uśmiech. Uznałem, że nie ma sensu się wtrącać. Cokolwiek Hafis by nie zrobił, jego metody były nadzwyczaj skuteczne. Mogłem się o tym przekonać już następnego dnia, gdy po zmroku pojawiliśmy się w jednej z uliczek w pobliżu baru, gdzie miał miejsce czarnomagiczny atak.
    Nie chciałem tego po sobie pokazać, ale z tego co wiedziałem, to ani ja ani Hafis nie posiadaliśmy żadnych umiejętności, które pomogłby nam w zidentyfikowaniu choćby najmniejszych śladów. Już miałem mu to powiedzieć i zapytać czemu stoimy w tym brudnym zaułku od dwudziestu minut gapiąc się w ledwie widoczną z powodu gęstej mgły ceglaną ścianę budynku naprzeciwko. Ale Hafis tylko pokręcił głową, żebym był cicho i nie przestawał wbijać wzroku w ciężki opar mgły. Po chwili dało się słyszeć przytłumiony odgłos kroków dobiegający z drugiego końca uliczki. Drgnąłem niespokojnie.
    Moim oczom ukazał się widok tak niecodzienny, że nie mogłem powstrzymać się przed wydaniem z siebie pełnego niedowierzania westchnienia.
- Dobry wieczór, Hafis. Witaj, Luke – niski, melodyjny głos przeciął powietrze.
    Zanim nieznajoma zdjęła kaptur głęboko naciągnięty na twarz, wiedziałem już kim jest. Zaskoczenie odebrało mi mowę gdy uświadomiłem sobie, że patrzę prosto w twarz Anouk Benson. Byłej narzeczonej Hafisa. Jej niewiarygodnie piękna, jasna twarz okolona ciężkimi puklami włosów barwy miodu wykrzywiła się w uśmiechu. Topazowe oczy rozbłysły nie kryjąc rozbawienia.
- Po twojej minie wnioskuję, że Hafis nawet słowem ci nie wspomniał z kim przyjdzie ci się spotkać dzisiejszego wieczoru.
    Zerknąłem na przyjaciela. Zmarszczył brwi. W jego czarnych oczach pojawiła się zaciętość. Popatrzyłem na Anouk. Jej uroda zapierała dech w piersiach, co szczególnie rzucało się w oczy w tym ciemnym, brudnym zaułku, gdzie po bruku walały się śmieci a pod ścianami przemykały szczury. Jednak wyraz twarzy Hafisa nie zmienił się. Zdawał się nie zauważać faktu, że panna Benson wygląda jak anioł zesłany prosto z nieba.
    Zamiast wyrażać jakikolwiek zachwyt, szczęka Hafisa zacisnęła się zupełnie jakby dostał szczękościsku a oczy nie przestawały świdrować zgrabnej sylwetki Anouk. Domyślałem się o czym musiał teraz myśleć. O tym, że zostawiła go dla jakiegoś arystokratycznego dupka z nieskazitelną reputacją i wypchanym portfelem. I pomyśleć, że byli w sobie kiedyś szaleńczo zakochani.
Przyglądając się twarzy Anouk doszedłem do wniosku, że jak na tak piękną i inteligentną kobietę, okazała się wyjątkowo wyrachowana. Co prawda, podskórnie wyczuwałem, że w istocie wcale taka nie jest i że tylko jakiś wyjątkowo niefortunny splot wypadków zmusił ją do tego, ale nie ośmieliłem się podzielić tą uwagą z Hafisem, który ledwo hamował wybuch gniewu. Zastanawiało mnie jakim cudem udało mu się z nią skontaktować i w jakim celu, pomijając już fakt ile go to wszystko kosztowało.
Odwzajemniłem uśmiech.
- Masz rację – odparłem z przyganą w głosie spoglądając na Hafisa. – Nie wspomniał.
    Hafis rzucił mi mordercze spojrzenie a potem odetchnął głęboko i odezwał się odrobinę zgrzytliwym głosem.
- Możesz nam pomóc?
    Spojrzał jej prosto w oczy. Anouk przygryzła usta. Nie wiedziałem czy zastanawia się nad tym by uciec stąd możliwie jak najszybciej bo ton głosu mojego przyjaciela wyraźnie to sugerował, czy też może rozważa pytanie Hafisa.
- Spróbuję... ale nie mogę niczego obiecać.
    Hafis skinął głową, uznając jej odpowiedź za satysfakcjonującą. Z całej naszej trójki tylko ja odniosłem niejasne wrażenie, że za cholerę nie mam pojęcia co się tutaj dzieje.
- Odsuńcie się – powiedziała Anouk podchodząc bliżej do miejsca, gdzie zostałem napadnięty. Położyła dłonie na zimnych, oblepionych strzępami mgły cegłach i przytknęła policzek do ich chropowatej nawierzchni. Zanim zdążyłem spytać, co robi, spod jej dłoni wytrysnął strumień łagodnego fioletowego światła. Hafis nie okazał żadnego zdumienia i ze spokojem przyglądał się jej zabiegom.
    Korzystając z okazji, przysunąłem się do niego i szepnąłem półgłosem:
- Hafis, czy mi się zdaje, czy Anouk jest tropicielem? – zapytałem bez ogródek.
    Pokiwał twierdząco głową.
- Aha, i na dodatek wiedźmą.
    Nie wiedziałem, czy to był żart odnośnie jej charakteru i tego jak go potraktowała, czy też... O cholera.
- Coś mi się zdaje, że umknęło mi parę szczegółów – mruknąłem wstrząśnięty, że Anouk Benson, ostatnia osoba jaką bym o to podejrzewał, była czarownicą. – Powinienem był to zauważyć.
    Hafis w zamyśleniu potarł skroń.
- Wiesz co? Mnie też się wydaje, że powiniem był zauważyć parę innych szczegółów, między innymi ten, że nic by z tego nie wyszło. Oszczędziłbym mnóstwo czasu i wysiłku.
    Pozostawiłem to bez komentarza. Nie chciałem wnikać w to, co było między nimi. Zamiast tego skupiłem całą uwagę na Anouk. Po jakimś czasie opuściła dłonie i zajęła się przeszukiwaniem tego fragmentu bruku, na który upadłem po postrzale. Po niecałych dwóch minutach na jej twarzy wykwitł uśmiech.
- Jest tutaj. Bardzo słaby, ale nadal go czuję.
    Jej prawa ręka zatrzymała się kilka centymetrów nad ziemią. Fioletowe światło znikło ustępując miejsca zieleni. Pochyliliśmy się nad jej cennym znaleziskiem. W przytłumionym zielonym świetle można było dostrzec klika jaśniejących blaskiem rozbryzgów bieli.
- Co to? – zapytałem, wskazując palcem na opalizujący kleks.
- Ślad po wystrzelonym pocisku. Coś jak drobinki prochu, tyle że niewidoczne gołym okiem.
    Wpatrywaliśmy się w nie z napięciem.
- Potrafisz go zidentyfikować? – odezwał się Hafis.
    Anouk zmarszczyła brwi.
- Nie jestem pewna. Ślad jest stary i stracił część mocy.
    Hafis westchnął z rezygnacją.
- Hmm...
- Co takiego? – podchwyciłem z nadzieją że może jeszcze nie wszystko stracone.
    Anouk chwilę się nad czymś zastanawiała. Z kieszeni płaszcza wyciągnęła cienki nóż z czarnego połyskliwego metalu. Wbiła jego koniec między brukowe kostki i kopała nim dopóty, dopóki nie udało jej się obluzować świecącej zielono kostki ze śladem.
- Wezmę to do mojej pracowni i zbadam – wyjaśniła. – Może wtedy uda mi się coś odkryć.
    Wstała i otrzepała poły płaszcza.
- Jeśli coś znajdę, dam wam znać – naciągnęła kaptur i zniknęła we mgle.


    Godzinę później siedzieliśmy w moim domu przed płonącym kominkiem i szklanką czegoś mocniejszego. Hafis patrzył w płomienie, co jakis czas popijając ze swojej. Wiedział, że zżerała mnie ciekawość i zdawał sobie sprawę z tego, że nie uniknie moich pytań. Na jedno z nich odpowiedział od razu gdy tylko zobaczył jak otwieram usta by coś powiedzieć.
- Sam nie wiem jak do tego doszło – przyznał. – Po prostu uznałem, że to musi być ktoś kogo znamy. Nie mogłem powierzyć tego zadania obcej osobie do której nie mam za grosz zaufania – rzucił mi wymowne spojrzenie. – Co nie znaczy wcale, że ufam Anouk – dodał.
    No tak, mogłem się tego domyślić.
- Stary wróg zawsze lepszy od nowego – mruknąłem bardziej do siebie niż do niego.
    W odpowiedzi Hafis pokiwał głową. Upiłem spory haust rozgrzewającego trunku. Zanim zdążyłem pomyśleć, powiedziałem na głos:
- Nie myślałeś nigdy o tym, żeby spróbować jeszcze raz?
    Hafis rzucił mi przeciągłe spojrzenie najwyraźniej dochodząc do wniosku, że za dużo wypiłem.
- Spróbować jeszcze raz czego?
    Machnąłem ręką w powietrzu.
- No, na przykład powalczyć o Anouk.
    Oho, chyba przedobrzyłem.
- Powalczyć? – zaskoczenie w głosie Hafisa było co najmniej alarmujące.
    Jednak zamiast rąbnąć mnie w szczękę mój przyjaciel tylko się roześmiał.
- No tak... – zacząłem – skoro tak bardzo ją kochasz...
    W jego ciemnych oczach migotały iskry strzelające z paleniska. Nie przestawał się uśmiechać co tylko potwierdziło moje przeczucia, że nie traktuje tej rozmowy na poważnie.
- Luke, skąd u ciebie ta niezachwiana pewność, że nadal ją kocham? Od kiedy to stałeś się ekspertem w sprawach miłosnych, co? – lekko kpiący ton głosu Hafisa kazał mi się nad tym zastanowić.
- No cóż, może i nie mam na tym polu żadnego doświadczenia...
- Właśnie, stary, nie masz – przerwał mi w połowie zdania, odwracając się w stronę ognia.
    Zezłościła mnie jego obojętność.
- Ale ja przynajmniej nie oszukuję samego siebie – mruknąłem.
    Hafis zdrowo pociągnął ze szklanki.
- Sugerujesz, że gdyby istniała jakaś szansa na to, że ją odzyskam, to powinienem z niej skorzystać?
    Uśmiechnąłem się ponuro.
- Czytasz w moich myślach, przyjacielu.


    Nie jestem przyzwyczajona do długiego czekania. Może właśnie dlatego już trzeci raz w ciągu tego tygodnia myłam podłogę w łazience. Jakby naprawdę tego potrzebowała.
    Czekając na powrót Luke’a zrobiłam całą masę rzeczy, których istnienia nawet nie podejrzewałam. Na przykład rozpakowanie sterty kartonowych pudeł zawalających strych, przejrzenie ich zawartości i urządzenie garażowej wyprzedaży. Pod koniec dnia okazało się, że jestem bogatsza o prawie dwa tysiące dolarów i mam pusty strych.
    Doszłam do wniosku, że te pieniądze nie będą mi potrzebne, skoro niedługo opuszczę to miejsce na zawsze. Jeszcze tego samego dnia przelałam je na konto lokalnego sierocińca. Dzieciakom przydadzą się bardziej niż mi.
    Nazajutrz, odczuwając potrzebę bycia w ciągłym ruchu, sprzątnęłam gruntownie swój gabinet. Natknęłam się tam na pudełko z listami, jakie przez pierwszy rok naszej znajomości przysyłał mi Brian. Przed oczami stanęła mi jego twarz wyrażająca kompletne osłupienie na wieść, że wyrzucam go ze swojego domu.
- Hmm, co by tu zrobić z tym fantem... – mruknęłam do siebie, zastanawiając się czy mu je odesłać czy spalić.
    Odsyłając je mogłabym go jeszcze bardziej pognębić. Był bez pracy, chwilowo musiał zamieszkać u rodziców i jeszcze nie otrząsnął się po naszym zerwaniu, czego świadectwem były zawalające moją skrzynkę maile i natrętne telefony o absurdalnych godzinach. Drażniło mnie, że nie potrafił się z tym pogodzić jak mężczyzna.
    W takim razie nie pozostawało mi nic innego, jak spalić te listy. Najlepiej w ogródkowym grillu, który można było potem łatwo uprzątnąć. Polewając pożółkłe koperty podpałką przyszło mi na myśl, że tak właśnie to wygląda. Uprzątam Briana ze swojego życia. Raz na zawsze. Obracające się w popiół kartki w magiczny sposób odcinały mnie od przeszłości i dawnego życia. Już nigdy nic nie będzie takie samo.


    Po kilku dniach badań Anouk czuła, że opuszcza ją zapał i entuzjazm. To, co na początku wydawało się całkiem łatwym zadaniem, z upływem godzin zaczęło ją drażnić z powodu braku rezultatów. Siedziała teraz w swojej pracowni na poddaszu wpatrując się w blednący z każdym dniem ślad. Wtem rozległo się ciche pukanie do drzwi. Anouk rzuciła niecierpliwe spojrzenie w tamtą stronę, ledwie powstrzymując się od rzucenia steku przekleństw pod adresem tego, kto ośmielił się jej przeszkadzać.
- Anouk, jesteś tam?
    Wzniosła oczy do nieba i zacisnęła pięści. Cholera! Że też akurat teraz mąż musiał składać jej wizytę. Zgrzytając zębami machnęła dłońmi kilka razy i poddasze zamieniło się w zwykły pokój gościnny. Ciekawe co by powiedział drogi mężulek na wieść, że jego ukochana żona jest wiedźmą. Gdyby dostał zawału to nawet by się tym nie przejęła. W końcu miałaby wolną rękę i robiła co chciała.
- Tak, kochanie. Wejdź.
    Przywołała na twarz czarujący uśmiech. Do pokoju wszedł Kane Campbell, jej mąż od niecałych pięciu miesięcy. Od niecałych pięciu miesięcy za dużo, pomyślała Anouk.
    Campbell nie różnił się specjalnie od reszty przedstawicieli arystokracji. Wysoki, przystojny, miły i dobrze wychowany zdawał się być idealnym mężem. I naprawdę taki był, myślała dalej Anouk, przyglądając się jego przystojnej, szczerej twarzy. Niebieskie oczy rozjaśniły się w uśmiechu gdy tylko ją zobaczył. Byłoby lepiej, gdyby okazał się podłym sukinsynem. Przynajmniej nie odczuwałaby żadnych wyrzutów sumienia, gdyby musiała go opuścić. Z goryczą przyznała, że tym razem ojciec naprawdę się postarał. Nie dość, że zaaranżował wspaniałe małżeństwo, o którym do tej pory wspominano przy każdej nadarzającej się okazji, to jeszcze na domiar złego Kane wydawał się być szczerze zakochany i szczęśliwy, czego z całą pewnością nie mogła powiedzieć Anouk. Miły i kochany Kane w niczym nie przypominał jedynego mężczyzny w jej życiu, do którego poczuła coś więcej niż tylko sympatię. Westchnęła ciężko. Hafis nie miał wiele wspólnego z byciem miłym i kochanym, i być może był to jeden z powodów dla którego nie potrafiła o nim zapomnieć.
- Tęskniłem za tobą – powiedział cicho Kane i pochylił się żeby ją pocałować. Coś we wnętrzu Anouk zacisnęło się w supeł. Odwzajemniła pocałunek wkładając w niego tylko tyle uczucia ile było potrzebne. Żeby odegnać nieprzyjemne wrażenie zmieniła temat.
- Jak poszła narada?
    Kane zajął wolne miejsce na krześle obok.
- Całkiem dobrze, osiągnęliśmy względny kompromis – odparł pocierając skroń. – Może gdyby w Radzie zasiadało mniej konserwatystów ze skostniałymi poglądami na politykę, doszlibyśmy do jakiegoś bardziej zadowalającego rozwiązania.
    Kane posiadał wiele zalet, z których szczególnie wyróżniały się szczerość i to, że nie starał się za wszelką cenę odcinać jej od swoich spraw. Nie ograniczał Anouk tak, jak to robili inni mężowie ze swoimi żonami, którzy najwyraźniej uznali, że kobieta nie ma i nie musi mieć żadnego pojęcia o polityce i sprawach Królestwa.
- Cieszę się. Skoro narady się skończyły, będziesz spędzał więcej czasu w domu – nie mogła mu odmówić drobnej przyjemności. W końcu na nią zasługiwał.
    Wyciągnął rękę i zacisnął palce na jej szczupłej dłoni. Uśmiechnął się tak, jak tylko on potrafił.
- Głowa mi pęka od ciągłych kłótni – powiedział przymykając oczy i opierając się wygodnie o oparcie. – Polityka to jedna wielka kłótnia o władzę.
    Anouk wstała z miejsca i zaczęła delikatnie rozmasowywać mu skroń, jednocześnie używając czarów by uśmierzyć ból. Kane zamruczał z zadowolenia. Taka żona jak Anouk to prawdziwy skarb. Nadal nie mógł uwierzyć we własne szczęście.
- Już mi lepiej, dziękuję.
    Przeczesała palcami jego jasne włosy i rozmasowała napięte mięśnie karku. Kane odprężył się i westchnął, poddając się delikatnemu naciskowi jej szczupłych dłoni. Doceniał takie drobne gesty świadczące o czułości i przywiązaniu.
- Nie ma za co – odparła Anouk. Jej melodyjny, miękki głos przyjemnie drażnił uszy.
- Mam nadzieję, że w niczym ci nie przeszkodziłem – powiedział po chwili.
    Palce Anouk zatrzymały się. Kane otworzył oczy.
- Właściwie to miałam jeszcze posiedzieć i trochę popisać.
- Wpadłaś na pomysł jak napisać zakończenie? – zapytał.
    Anouk skinęła głową i obdarzyła go promiennym uśmiechem. To była jeszcze jedna rzecz, dla której Kane zasługiwał na odrobinę uczucia z jej strony. Żywo interesował się jej karierą pisarską, co jakiś czas podrzucając nawet całkiem niezłe pomysły, które można było wykorzystać w fabule.
- Dobrze więc, nie będę ci przeszkadzał.
    Pocałował ją na dobranoc, gorąco i namiętnie. Gdy zamknęły się za nim drzwi, nadal nie mogła złapać tchu. Opadła na krzesło, odczuwając ulgę, że Kane nie był z nastroju na wypełnianie małżeńskich obowiązków i zostawił ją samą.
    Anouk potarła w zamyśleniu czoło. Czym innym było odwzajemnianie pocałunków Kane’a, a czym innnym pójście z nim do łóżka. Zadrżała za samą myśl, co by się mogło wydarzyć, gdyby jej mąż odkrył, że nic jej przy nim nie trzyma.
Po wyjściu Kane’a pracownia wróciła do normalnego wyglądu. Jej wzrok zatrzymał się na kawałku bruku z magicznym śladem.
- Cholera, jak tak dalej pójdzie, to nigdy się nie dowiem kto zaatakował Luke’a.
    Wstała i zakasała rękawy sukni.
- Próba srebra zawiodła, złoto alchemików też, żadne zaklęcia nie imają się tego świństwa... Co mi jeszcze pozostało? – mówiła do siebie chodząc w kółko. – Oglądanie pod mikroskopem też nie ma najmniejszego sensu, bo nie mam z czym tego porównać...
    Nagle zatrzymała się na środku pokoju.
- Do diabła, ależ ze mnie idiotka! – pokręciła głową z niedowierzaniem. Jak mogła wcześniej na to nie wpaść?
    Chwyciła kostkę i cienkim nożem zdrapała odrobinę niewidocznego gołym okiem połyskującego bielą pyłu do próbnika. Potem co jakiś czas dodawała po kilka kropel różnych odczynników, porównując wyniki doświadczeń z tymi, które wykonywała wiele razy w przeszłości. Znajome zapachy, reakcje i kolory jakie przybierała próbka nie były tym, czego szukała. Wprost przeciwnie. Anouk szukała jakichkolwiek oznak, które nie były jej znane.
    Cierpliwie odmierzyła kilka kropel płynnego światła gwiazd, spodziewając się, że i tym razem nad próbnikiem pojawi się dobrze jej znany złoty opar a jego zawartość zmieni kolor ze śnieżnej bieli na blady róż.
    Gdy tak się nie stało, zaskoczenie kazało jej otworzyć szeroko oczy.
    Nad próbnikiem nie unosił się złoty opar, w ogóle nic się nie unosiło. Zamiast bladego różu, zawartość na dnie próbnika zmieniła kolor na krwistą czerwień. Mimo iż widziała coś takiego pierwszy raz w życiu, Anouk wiedziała co to oznacza. Jedyna osoba, o której wiedziała, że miała styczność z czymś takim już nie żyła. Anouk wróciła myślami do swojej ukochanej babki, która nauczyła jej wszystkiego o czarach i magii. Zaciskając palce na szklanej fiolce przeraziła się nie na żarty. Wiedziała już kto próbował zabić Luke’a.


    We dwójkę opróżniliśmy całą butelkę. Zrobiło się strasznie późno. Nie chciałem żeby Hafis wracał po nocy do domu więc ulokowałem go w sypialni na parterze. Zasnął jak dziecko zanim zdążyłem wyjść z pokoju.
    Odrobinę się zataczając, dotarłem w końcu do swojej sypialni. Kitty już spała zwinięta w kłębek na poduszce. Ściągnąłem ubranie i padłem na wznak na łóżko. Zanim odpłynąłem, mój mózg zarejestrował słabe światło wydobywające się z kryształu służącego do komunikacji. Ktokolwiek próbował się ze mną połączyć musiał poczekać do rana.


    Anouk zmęłła przekleństwo w ustach i cisnęła kryształem w drugi kąt pokoju. Luke, do cholery, gdzie ty jesteś i czemu nie odbierasz? Zdenerwowana zaczęła krążyć po pokoju jak lew w klatce. Och, do diabła, nie mam innego wyjścia jak tylko niepostrzeżenie wymknąć się z domu i przenieść do rezydencji Penna, pomyślała ledwie panując nad drżeniem rąk. Kilkudniowe zmęczenie dało o sobie znać w najmniej spodziewanym momencie, zmuszając ją do odłożenia wszystkiego do rana. Zanim zasnęła udało jej się jeszcze wymyślić wiarygodną wymówkę usprawiedliwiającą wyprawę do miasta.


    Wczesnym popołudniem następnego dnia Anouk przemierzała ulice miasta w poszukiwaniu odpowiedniej kryjówki, z której mogła się teleportować do domu Luke’a. Najpierw jednak zajrzała do Królewskiej Biblioteki i spędziła godzinę na studiowaniu kilku ksiąg. To była wymówka, której użyła, żeby dostać się do centrum miasta. Biblioteka była idealnym miejscem żeby się pokazać. Gdyby przypadkiem Kane wybrał się do miasta i spytał o nią, pracownik Biblioteki i osoby które były w sali razem z nią potwierdzą, że tu była. Potem zawsze może powiedzieć, że przyszła jej ochota na odwiedzenie dawnej przyjaciółki, gdyby Kane spytał co robiła przez resztę dnia.
Po dziesięciu minutach skręciła w kończącą się wysokim murem ciasną uliczkę i otworzyła przejście. Spojrzała przez ramię, czy aby na pewno nikt jej nie śledził i przeszła na drugą stronę.
Wylądowała dokładnie na środku kuchni Luke’a. Była pusta więc ruszyła do salonu. Nikogo tam nie zastała. Kątem oka zauważyła pustą butelkę po czymś, co nawet z odległości pięciu metrów cuchnęło alkoholem, i dwie szklanki. Zmarszczyła nos.
- Więc to tak się chłopcy zabawiają czekając na wieści... – mruknęła pod nosem, kierując się do sypialni Luke’a na drugim piętrze.
    Stanęła przed drzwiami i dyskretnie zapukała. Żadnej odpowiedzi.  Przyłożyła ucho do drewna, próbując usłyszeć za nimi jakiekolwiek oznaki życia. Zapukała ponownie i znowu nic. Zaklęła szpetnie. Chwyciła za klamkę zupełnie nie dbając o to, że Luke może mieć coś przeciwko jej wtargnięciu.
    Ale drzwi były zamknięte.
    Do diaska! Zawróciła i zbiegła po schodach. Z tego co pamiętała, Luke urządził na parterze kilka dodatkowych pokoi gościnnych. Hafis powinien być w jednym z nich.
    Po kolei szarpała za klamki aż w końcu drzwi od ostatniego pokoju okazały się otwarte. Wpadła do środka trzaskając drzwiami. Już otwierała usta żeby coś powiedzieć, gdy w tej samej sekundzie coś ciężkiego zwaliło się na nią i przyszpiliło do podłogi.
- Jasna cholera, Hafis! Kompletnie ci odbiło! – krzyknęła mu prosto do ucha.
- Usłyszałem cię już na pierwszym piętrze – warknął przytrzymując jej ręce nad głową. – Znasz moje stare nawyki. Myślałem, że Rada wysłała tu kogoś, żeby się nas pozbyć.
- Więc skoro już wiesz, że nie jestem żadnym skrytobójcą, to może z łaski swojej byś ze mnie zlazł, co? – niebieskie oczy Anouk miotały gromy. Tylko trzymające ją jak w kleszczach dłonie Hafisa powstrzymywały ją od tego, żeby go nie zamordować.
- Zlazł? – zapytał patrząc na nią skonfundowany.
    Zerknął na jej rozsypane na podłodze włosy i obnażoną do połowy uda nogę, wystającą spod skotłowanych spódnic. Spojrzał jej w twarz i to co w niej zobaczył sprawiło, że przestał oddychać. Cholera, chyba nigdy nie wyglądała piękniej niż teraz leżąc rozciągnięta na podłodze i wpatrując się w jego twarz tymi ogromnymi, złotymi oczami. Rozpacz, pożądanie i zagubienie odbijające się w jej tęczówkach sprawiły, że przestał myśleć racjonalnie. Zupełnie przegapił moment, w którym Anouk objęła rękoma jego twarz i pocałowała go.
- Do diabła, co ty wyprawiasz?! – warknął, zdezorientowany falą dawno zapomnianych uczuć jakie w nim obudziła.
- Całuję cię, Hafis – odparła obdarzając go zwalającym z nóg uśmiechem.
    Ta uwaga kompletnie go rozbroiła.
- Anouk, zwariowałaś – powiedział próbując wyswobodzić się z jej uścisku.
    W normalnych warunkach nie zawracałby sobie tym głowy tylko rzuciłby ją na łóżko i podciągnął jej spódnice jeszcze wyżej. Ale to nie były normalne warunki.
- Wariactwem było zostawienie cię i wyjście za mąż – szepnęła. – Hafis, do cholery, zachowaj się jak mężczyzna i pocałuj mnie wreszcie!
    Oszołomiony jej nieoczekiwanym wyznaniem przez sekundę nie mógł zebrać myśli. A potem westchnął ciężko i pomógł jej wstać. Nie wiedział, czy była bardziej wściekła na siebie, że tak się przed nim odsłoniła ze swoimi uczuciami, czy dlatego że zignorował jej prośbę.
- Właśnie – uczepił się tej myśli jak tonący brzytwy. – Chyba do reszty zapomniałaś o tym drobnym szczególe w postaci swojego męża.
    Otrzepała pomięte spódnice z godnością królowej. Akurat w samą porę, bo do środka wpadł Luke zaalarmowany hałasem.
- Co tu się dzieje?
    Nie zwrócił uwagi na potarganego Hafisa ani na pogniecioną suknię Anouk.
- Mam złą wiadomość – odezwała się dziewczyna.
- To znaczy? – zapytał Luke zamykając drzwi.
    Anouk przysunęła sobie krzesło i usiadła. Wyglądała na bardzo zmartwioną.
- Wiem już, kto próbował cię zabić.
    Obaj utkwili w niej wzrok.
- Kto taki?
    Lepiej mieć to już za sobą, stwierdziła.
- Rada Królestwa.
    Luke i Hafis wciągnęli ze świstem powietrze. Hafis zamrugał z niedowierzaniem.
- Co takiego?!
    Anouk pomyślała, że jeszcze nigdy nie widziała kogoś bardziej wstrząśniętego.
- Ktoś z Rady usiłował cię zabić, Luke – jej głos stał się poważny. – Nie mam pojęcia kto to, ale zbadałam ślad i wynik tego badania jasno wskazuje na członka Rady.
    Luke pozbierał się po upływie kilku sekund.
- Jesteś pewna? Musisz być pewna, bo inaczej te oskarżenia nie będą miały sensu, jeśli okaże się że nie są prawdziwe.
- Obawiam się, że są jak najbardziej prawdziwe. Moja babka, która nauczyła mnie wszystkiego, została kiedyś poproszona o zbadanie podobnego przypadku. Gdy okazało się, że tamtą zbrodnię również popełnił ktoś z Rady, została zamordowana w przeciągu kilku dni – zagryzła wargi na to bolesne wspomnienie. – Przed śmiercią zdążyła mi powiedzieć o swoim odkryciu. Stąd wiem, że ten, kto dał tę broń tym dwóm zbirom, którzy cię napadli, jest członkiem Rady. Tylko oni mają do niej dostęp i tylko ona zostawia takie ślady.
    Luke przejechał dłonią po twarzy i nagle wydał się jej starszy o jakieś dziesięć lat. Hafis z ponurą miną krążył po pokoju przetrawiając jej słowa.
- Wspaniale – mruknął układając w głowie plan. – Dorwiemy sukinsyna – wściekłość zapłonęła na dnie ciemnych oczu.
    Paskudny uśmiech wypłynął na twarz Luke’a. Oj, tak. Dorwiemy skurwiela.

Offline

 

#9 2011-09-10 13:12:46

pancho

Nowicjusz

Zarejestrowany: 2011-01-08
Posty: 10
Punktów :   

Re: Bliźniaczy księżyc

W sumie nadal szukam tych opisów, ale nie będę o tym pisać. Bardziej interesuje mnie postać Anouk i jej idealnego męża. Ideałów nie ma a w jego szczerość nie wierzę w żadnym wypadku. Skoro ona ma przed nim tak wielki sekret i udaje kochającą wspaniałą żonę, która czeka na swego męża, to równie dobrze on może bawić się w jakieś ciemne interesy. I jakoś dziwnie wydaje mi się że może być zaplątany w ten cały atak na Lukea. Podobał mi się tatuaż. Dobry pomysł z tym, że dzięki tatuażom ma pewne zdolności i moce. A teraz biegnę dalej czekając na ich ponowne spotkanie, bo w końcu już wie, że to ktoś z Rady. To teraz niech leci do niej.

Offline

 

#10 2011-09-17 14:18:51

EricaNorthman

Nowicjusz

Zarejestrowany: 2011-09-01
Posty: 6
Punktów :   

Re: Bliźniaczy księżyc

Rozdział trzeci


Zupełnie zaskoczona niespodziewaną wizytą rodziców stanęłam na ganku i wpatrywałam się w ich uśmiechnięte twarze. Dopiero po chwili dotarło do mnie kim są ci ludzie i wpuściłam ich do środka.
- Lilly, wiemy co się stało – zaczęła mama, kładąc torebkę na kuchennym blacie. – Nie chcieliśmy cię niepokoić, ale dotarła do nas wiadomość o twoim rozstaniu z Brianem.
    Mój ojciec wziął jedną z filiżanek i nalał sobie świeżo zaparzonej kawy z ekspresu.
- Mówiąc szczerze, to Brian nas o tym powiadomił – powiedział upijając łyk.
    No tak, pomyślałam robiąc kwaśną minę. Mogłam się tego spodziewać.
- Tylko nie mówcie, że ulegliście jego namowom i przyszliście tu tylko po to, żeby mi je wyperswadować.
    Wyraz twarzy mamy nie pozostawiał wątpliwości, że właśnie to planowała zrobić. Natomiast ojciec schował się za filiżanką, zupełnie jakby próbował ukryć uśmiech. Wesołe iskierki w jego brązowych oczach świadczyły całkiem co innego.
- Wybacz, kochanie – zwrócił się do mamy – ale mnie odpowiada cała ta sytuacja.
    Mrugnął do mnie.
- Już dawno miałem ci powiedzieć, żebyś go rzuciła, Lilly. Zupełnie do siebie nie pasowaliście.
    Ledwie udało mi się pohamować wybuch śmiechu. Uściskałam mocno ojca, dziekując mu w ten sposób za okazane wsparcie.
    Dokładnie w tym momencie nad naszymi głowami rozległ się dziwny hałas. Odruchowo spojrzeliśmy w sufit. Podejrzane trzaski dochodziły z mojego pokoju na piętrze. Następny dźwięk dosłownie zmroził mi krew w żyłach.
- Czy mi się zdaje, czy to... kot? – zapytał mój ojciec wytężając słuch.
    Na litość boską, Luke, nie teraz!!!
- Poczekajcie tu, zaraz to sprawdzę. Pewnie kot sąsiadów wszedł przez otwarte okno – wymyśliłam na poczekaniu i w dwóch susach dopadłam schodów.
    Z dziko bijącym sercem wpadłam do sypialni w momencie, w którym Luke otrzepywał spodnie. Na mój widok jego przystojną twarz rozjaśnił uśmiech. Mimo że chciałam na niego nawrzeszczeć, nie mogłam się powstrzymać, żeby go nie odwzajemnić.
- Luke, co ty tu robisz? – zapytałam przekręcając klucz w drzwiach. Na wszelki wypadek, gdyby rodzicom przyszło do głowy za mną pójść.
- Jak to co? Zabieram cię stąd.
    Moja odpowiedź utonęła w pocałunku.
- Luke, nie możesz... – mruknęłam niewyraźnie zaciskając ręce na jego ramionach. Gdzieś w mikroskopijnym zakamarku mojego umysłu pojawił się obraz rodziców czekających na dole.
- Zabronisz mi się całować? – ugryzł delikatnie płatek mojego ucha.
    Gwałtowny dreszcz wstrząsnął całym moim ciałem. Zamknęłam oczy poddając się jego rękom. Jeszcze chwila i zapomnę co miałam powiedzieć.
- Luke, moi rodzice są na dole.
    Odsunął się na wyciągnięcie ręki. Oczy mu błyszczały a w kąciku ust czaił się uśmiech.
- Poznasz mnie z nimi?
    Zamrugałam ze zdziwienia.
- Oszalałeś?! Przecież dopiero co zerwałam z narzeczonym! – odezwałam się odrobinę za głośno.
    Natychmiast zakrył mi usta ręką i pokręcił głową.
- Trochę ciszej. Nie chcesz chyba, żeby nas tu nakryli.
- Nie wejdą, zamknęłam drzwi na klucz.
    Parsknął krótkim śmiechem a ja poczułam się jakby znów miała szesnaście lat i po kryjomu spotykała się z chłopakiem.
- Gdzie jest Kitty?
    Rozejrzał się po pokoju. Po burej kotce nie było śladu.
- Cholera, musiała stąd wyjść gdy otworzyłam drzwi – wysunęłam się z jego objęć i wyszłam na korytarz. – Zaczekaj tutaj, zaraz jej poszukam.
     Z dołu usłyszałam głos ojca.
- Lilly? Znaleźliśmy tego kota. Chodź i sama zobacz.
    Luke przygryzł dolną wargę tłumiąc śmiech.
- Ani mi się waż stąd ruszać – pogroziłam mu palcem cofając się w stronę schodów. Odwróciłam się na pięcie i zeszłam na dół, zachowując pozory, że nic się nie stało i że w moim domu wcale nie wylądował facet z innego wymiaru wraz ze swoim kotem.
    Faktycznie, ojciec trzymał na rękach Kitty i drapał ją za uchem. Kotka Luke’a mruczała z zadowolenia i mogłabym przysiąc, że puściła do mnie oko.
- To kot sąsiadów – powiedziałam odbierając mu Kitty. Bury kłębek wbił pazurki w moje ramię w odpowiedzi na tak jawne kłamstwo. Zastanawiałam się czy to możliwe, żeby rozumiała każde słowo z naszej rozmowy. Doszłam do wniosku, że skoro widziałam już tyle niestworzonych rzeczy, to rozumiejący ludzką mowę kot jest najmniej zaskakującym z tych dziwów.
- Jest prześliczna – w głosie mojej mamy pobrzmiewał autentyczny zachwyt. Pogłaskała Kitty po malutkim łebku.
    Kotka miauknęła najwyraźniej ucieszona z komplementu pod jej adresem.
- Hmm, tak się zastanawiam... – zaczęłam, pragnąc ten jeden jedyny raz pozbyć się rodziców ze swojego domu. – Nie mielibyście nic przeciwko wpadnięciem do mnie jutro albo pojutrze? Nie spodziewałam się dzisiaj żadnej wizyty i trochę mnie zaskoczyliście – z moich ust wylał sie potok słów jak zwykle kiedy kłamałam. Miałam nadzieję, że tego nie zauważą. – Szczerze mówiąc, jestem strasznie zajęta – zerknęłam w stronę schodów, gdzie stał Luke i na pewno słyszał całą rozmowę.
- W porządku, córeczko – powiedział tata biorąc mamę pod rękę. – Wpadniemy do ciebie kiedy indziej – pochylił się i pocałował mnie w policzek. – Chodź, Mary.
    Jeśli mama chciała zaprotestować to nie dał jej na to czasu. Gdy oboje wyszli, nie mogłam powstrzymać westchnięcia pełnego ulgi. Luke zszedł na dół bijąc mi brawo.
- Gdyby Napoleon tak kłamał, Anglicy nigdy nie wygraliby wojny – powiedział z uznaniem.
    Uśmiechnęłam się blado.
- Gdyby Napoleon, tak jak ja, nienawidził kałamać, to nie doszłoby do żadnej wojny – sprostowałam.
    Usiadłam na krześle nie przestając głaskać Kitty.
- A tak właściwie, to co miałeś na myśli mówiąc, że mnie stąd zabierasz?
    Luke zajął miejsce obok.
- Ano to, że najpierw poszukamy naładowanego energią punktu, potem ty go otworzysz, przejdziemy na moją stronę a Hafis zatrze za nami wszelkie ślady.
    Jakoś wcale mnie to nie zdziwiło.
- W porządku – kiwnęłam głową. – Kiedy zaczynamy?


    Wędrowanie po mieście z Lukiem okazało się niesamowicie pasjonującym zajęciem. Koniecznie chciał obejrzeć wszystkie miejsca, do których chodziłam jako dziecko i dorosła osoba. Zaliczyliśmy po drodze moje ulubione kino, sklep muzyczny gdzie kupowałam ogromne ilości płyt, kilka księgarni, moją starą szkołę, biuro reklamowe Joan, w którym do niedawna pracowałam, budkę z lodami, które kupowała mi mama gdy miałam osiem lat i kilka klubów do których zdarzało mi się przychodzić z przyjaciółmi z pracy.
    Ostatnia na liście była moja ulubiona kawiarnia, gdzie podawali najlepszą kawę w mieście i mieli największy wybór deserów. Luke złapał za klamkę i już mieliśmy wejść, gdy nagle okręciłam się na pięcie, chwyciłam go za rękaw i usiłowałam odciągnąć od drzwi. Luke nawet nie drgnął.
- Coś się stało?
    Nie było sensu go okłamywać.
- Tam siedzi mój eks. Nie możemy tu wejść.
    Brwi Luke’a podjechały do góry ze zdziwienia.
- Niby dlaczego?
    Prychnęłam zniecierpliwiona. Tłumaczenie mu podstawowych różnic między prawidłowym działaniem kobiecego i męskiego mózgu w takich sytuacjach było bezcelowe. Kobieca reakcja sprowadzała się do natychmiastowej ucieczki. Luke tego nie rozumiał i w swojej głupocie pewnie będzie chciał stawić czoła sytuacji. A na to nie mogłam mu pozwolić.
- Bo nie mam najmniejszej ochoty się na niego napatoczyć – odparłam zgodnie z prawdą. – Do diabła, Luke, chodźmy stąd, blokujemy przejście i zwracamy na siebie niepotrzebną uwagę.
    Ale Luke wcale mnie nie słuchał. Nagle jego kobaltowe oczy zapłonęły dziwnym wewnętrznym blaskiem.
- Nie możemy stąd iść – powiedział.
    Wytrzeszczyłam oczy. Za sekundę Brian nas zobaczy i nie obędzie się bez wściekłej awantury.
- Co takiego?!
- Nie możemy stąd iść – powtórzył Luke – a to dlatego, że całkiem wyraźnie czuję wibracje energii po drugiej stronie tego budynku.
    No to koniec, pomyślałam, gdy złapał mnie za rękę i wciągnął do środka.
- Luke, proszę cię, tylko nie przez środek sali... Luke, słyszysz co do ciebie mówię? Luke, och, cholera... Nie, proszę tylko nie to! Luke, nieeeeee!!! Hmm... Witaj, Brian.
    Widelec wypadł Brianowi z ręki, gdy zobaczył mnie z obcym facetem, który na dodatek ciągnął mnie bez żadnego specjalnego powodu na zaplecze.
    Luke zatrzymał się i obrzucił go uważnym spojrzeniem. Nie miałam pojęcia, co mu teraz chodziło po głowie, ale nie mogłam wykluczyć tego, że chciałby mu przyłożyć na oczach tych wszystkich ludzi. Na samą myśl zimny dreszcz przeszedł mi po krzyżu.
    Brązowe oczy Briana rozszerzyły się z osłupienia. Ostatnią rzeczą jakiej się po mnie spodziewał było prowadzanie się z nowym facetem. Nie chcąc ryzykować kolejnej kłótni, powiedziałam szybko:
- Brian, to jest Luke, mój...  – rzuciłam Luke’owi ostrzegawcze spojrzenie - ... daleki kuzyn. Właśnie przyjechał i oprowadzam go po mieście.
- Cześć, Brian – Luke wyciągnął rękę na powitanie. – Miło cię w końcu poznać. Lilly dużo mi o tobie opowiadała – olśniewający uśmiech na jego twarzy był zapowiedzią nieuchronnej katastrofy.
    Brian spojrzał na wyciągniętą rękę i uścisnął ją z wahaniem. Nadepnęłam Luke’owi na stopę żeby przestał się wygłupiać. Nawet nie mrugnął.
- Z chęcią byśmy sobie z tobą pogadali, ale akurat się śpieszymy – ciągnął dalej Luke odsłaniając zęby w uśmiechu. – Do zobaczenia. Miło było cię poznać.
    Kopnęłam go w kostkę żeby ruszył się z miejsca.
- No to cześć – powiedziałam i zaciągnęłam Luke’a do korytarza oddzielającego kuchnię od sali jadalnej. Gdy w końcu dostaliśmy się na zaplecze, Luke wybuchnął głośnym, wibrującym śmiechem.
- Do cholery, co ty wyprawiasz?! – krzyknęłam wściekła na niego i na siebie za to, że musiałam odegrać tę farsę.
- Widziałaś jego minę? – nie przestawał się trząść. Łzy pociekły mu po policzkach.
- Skup się na tym po co tu przyszliśmy! Gdzie jest to twoje cholerne przejście? – zapytałam, żeby zmienić temat.
    Wytarł oczy w koszulkę i odetchnął głęboko. Nie przestawał się uśmiechać.
- Tutaj – wskazał palcem na ścianę z czerwonych cegieł.
- Nic nie widzę – stwierdziłam wytężając wzrok.
    Luke podszedł do muru i wyciągnął przed siebie prawą rękę. Powietrze w tym miejscu zadrgało i zaczęło emitować słabe światło. Po chwili kłębiąca się masa rozbłysła złotym światłem, zupełnie tak jak za pierwszym razem w moim dziecinnym pokoju.
- Podejdź tu.
    Zrobiłam krok w jego stronę.
- Wywołaj w myślach obraz mojego domu a kiedy już to zrobisz, po prostu przejdź na drugą stronę, dobrze?
    Skinęłam głową. W mojej wyobraźni pojawił się dom Luke’a i przylegający do niego ogród.
- Gdzie jest Kitty? Przecież nie może tu zostać.
- Spokojnie, zobacz.
    Kotka Luke’a stała obok mojej nogi. Mrugnęła do mnie porozumiewawczo, gdy tylko na nią spojrzałam.
- Szła za nami przez cały czas – wyjaśnił Luke. – Widzisz już dom?
- Tak – chwyciłam go za rękę.
- No to przechodź.


    Wylądowaliśmy dokładnie na środku kuchni Luke’a. Na krześle koło stołu siedział jego przyjaciel, Hafis.
- Niech to cholera, to naprawdę działa – powiedział na nasz widok.
    Przeczesałam włosy ręką.
- No nie? Kto by przypuszczał.
    Twarz Hafisa rozciągnęła się w uśmiechu.
- No właśnie, kto. Dobra, odsuńcie się.
    Stanęliśmy po drugiej stronie drewnianego blatu. Hafis splótł palce obu dłoni w wyjątkowo skomplikowany znak. Z jego opuszków uniosło się w powietrze dziesięć cienkich nici zrobionych jakby z mlecznej, połyskującej srebrzyście mgły. Zafascynowana patrzyłam jak pulsująca plama energii wchłania każdą po kolei i staje się coraz bardziej przejrzysta, aż w końcu zniknęła zupełnie.
- Teraz żaden członek Rady Królewskich Świrów nie powinien was namierzyć – powiedział rozmasowując dłonie.
- Dzięki, stary.
    Hafis wzruszył ramionami.
- Nie ma sprawy. Jakbyście mnie potrzebowali, to wiesz gdzie mnie znaleźć – skierował się do wyjścia.
    Gdy zostaliśmy sami, Luke nakarmił Kitty a potem wziął mnie za rękę i poprowadził w stronę ogrodu. Usiedliśmy w cieniu rozłożystej jabłoni, opierając plecy o pień drzewa.
- Nie chciałbym ci popsuć dobrego humoru ale to chyba nieuniknione.
    Odwróciłam twarz w jego stronę. Czoło Luke’a przecinała pionowa zmarszczka.
- Wiemy już kto próbował mnie zabić.
    Za każdym razem gdy słyszałam to słowo ogarniał mnie strach.
- Kto taki?
    Luke westchnął ciężko.
- Nie znam nazwiska, ale to ktoś z Rady.
    Zacisnęłam palce na jego dłoni.
- Zaraz, czegoś tu nie rozumiem. Jedyny organ sprawujący władzę w twoim Królestwie, odpowiadający między innymi za porządek i sprawiedliwość, wysłał kogoś żeby cię zabić? Przecież to bez sensu!
- No, cóż. Widocznie nie, skoro ktoś podjął taką decyzję.
- Niby na jakiej podstawie?
    Byłam wściekła, że jakiś anonimowy świr chciał uśmiercić Luke’a.
- Tego właśnie mam zamiar się dowiedzieć.
    Kobaltowe oczy zrobiły się zimne i odległe.
- Sam?
    Spojrzał na mnie tak, jakby nie pamiętał kim jestem. Po chwili otrząsnął się z zadumy.
- Hafis i Anouk mi pomogą.
    Zacisnęłam usta.
- A mnie uwzględniasz w swoim planie odnalezienia tego kogoś?
    Oczy Luke’a wypełniły się mieszaniną czułości i niepokoju.
- Lilly, nigdy bym sobie tego nie darował gdyby coś ci się stało – powiedział.
- Nic mi się nie stanie – pogłaskałam go po policzku. Nie chcąc by się niepotrzebnie martwił zmieniłam temat.
- Powiedziałeś, że pomoże ci Hafis i Anouk. Kto to taki?
- Przekonasz się sama.


    Kierując się po stromych stopniach prowadzących do pracowni, Anouk rozmyślała nad tym, co ją wczoraj podkusiło żeby rzucić się na Hafisa. Pomijając oczywistość, że nie potrafiła o nim zapomnieć a jej tęsknota rozmiarami mogłaby spokojnie wypełnić cały dom, próbowała przypomnieć sobie ten moment, w którym przestały ją obchodzić wszelkie konsekwencje.
    Udręczone spojrzenie Hafisa. Tak, to chyba było to. Ten moment nieuwagi z jego strony, kiedy to całkiem się przed nią odsłonił. Prychnęła gniewnie. No tak, wcale nie jestem lepsza, pomyślała. Wystarczy „chwila nieuwagi”, a rzucam się jak wygłodniały żebrak na chleb. Doprawdy, pożałowania godne.
    Zamykając za sobą drzwi wyczuła delikatną wibrację powietrza. Zastygła w pozie pełnej niedowierzania, a gdy ledwie wyczuwalne drgania się nasiliły, i to z bardzo bliska, Anouk nie miała wątpliwości, że gdzieś niedaleko otworzyło się przejście. Podbiegła do okna i wyjrzała na zewnątrz. W promieniu kilkunastu kilometrów od zamku ciągnęły się zwykłe miejskie zabudowania, kamienice i ratusz, a potem rozległa hala targu. Nic nie wskazywało, by w którymś z tych miejsc ktoś próbował przedostać się do innego wymiaru. Było to z resztą zupełnie niemożliwe, zważywszy na fakt, że owe bydynki zamieszkiwali zwykli mieszkańcy Królestwa. Dominia czarodziejów i zamki magów znajdowały się wiele tysięcy mil stąd.
    Na samym końcu Anouk dostrzegła ozdobiony arkadami fronton starej rezydencji Pennów. Niech to cholera, mruknęła zebrawszy w dłonie szerokie fałdy sukni, i zbiegła po schodach na dół.


- Luke? Luke! Do diabła, gdzie jesteś? Cholera, czy w tym domu nigdy nikogo nie ma...? – Anouk wbiegła przez frontowe drzwi, odrzucając z twarzy szeroki kaptur. – Luke!!! Nie mam czasu bawić się z tobą w chowane... – zatrzymała się jak wryta na widok nieznajomej siedzącej na kuchennym stole i bawiącej się z kotką Luke’a, Kitty.
    Zdumienie Anouk sięgnęło zenitu, gdy uświadomiła sobie, że nieznajoma się uśmiecha, prawdopodobnie do niej, gdyż poza kotem nikogo innego nie było w pomieszczeniu, i prawie osunęła się na podłogę z wrażenia, gdy wymówiła jej imię.
- Witaj. Ty musisz być Anouk – stwierdziła przyglądając się jej z zaciekawieniem.
    Czarodziejka przez chwilę nie mogła wydusić z siebie słowa.
- Eee... Ekhm... No, tak. Jestem Anouk – powiedziała w porę przypominając sobie o dobrych manierach. – Anouk Benson.
    Wyciągnęłaby rękę na powitanie gdyby była w stanie to zrobić. Widocznie pierwszy szok jeszcze nie minął.
- Luke i Hafis niedługo wrócą – dziewczyna natychmiast odgadła powód jej gwałtownego wtargnięcia.
    Anouk ledwo powstrzymała się, żeby nie wytrzeszczyć oczu i nie wydać okrzyku zdumienia.
- Słucham...? – wymamrotała bez sensu, czując że musi natychmiast usiąść.
- Powiedziałam, że zaraz wrócą – powtórzyła dziewczyna, uśmiechając się przyjaźnie.
    Przeciążony nowymi informacjami mózg Anouk ledwo nadążał z myśleniem.
- Znasz Luke’a i Hafisa? Jakim cudem? I skąd, u diabła, się tu wzięłaś?
    Nieznajoma zeskoczyła zgrabnie z drewnianego blatu i podeszła by się przywitać. Dopiero teraz Anouk dostrzegła jej strój i uniosła brwi w niemym osłupieniu.
- Do jasnej cholery... – wyrwało jej się.
    Dziewczyna miała na sobie ciemne spodnie, zbyt wąskie by mógł je nosić jakikolwiek mężczyzna, bluzkę z odkrytymi ramionami, której nie włożyłaby żadna mieszkanka Królestwa, i buty chyba w całości zrobione z cienkich paseczków skóry. Na krześle wisiała... Anouk nie znała nazwy dla tej części damskiej garderoby.
- To marynarka – wyjaśniła nieznajoma przyglądając się, jak Anouk z zaciekawieniem lustruje cały jej strój.
    Anouk drgnęła i zawstydziła się, że nieznajoma przyłapała ją na gapieniu się na tę... hmm.. marynarkę.
- Mam na imię Lilly.
    Anouk przyglądała się jej twarzy.
- Nie jesteś stąd.
- Nie.
- Ale to ty otworzyłaś przejście?
    Lilly potwierdziła skinieniem głowy. Anouk nie mogła zignorować kolejnego oczywistego faktu.
- Tylko że ty jesteś śmiertelniczką – powiedziała, zdając sobie sprawę z tego, że zabrzmiało to co najmniej dziwnie.
    Lilly roześmiała się i opadła na sąsiednie krzesło.
- Dobry Boże, po czym wy to poznajecie? Co i rusz słyszę to od każdego kogo tu spotykam. Najpierw Luke, potem Hafis, dalej Cilian, a teraz ty!
    Anouk nie mogła powstrzymać uśmiechu.
- Widziałaś się z Cilianem?
    Ona sama od lat starała się o zaproszenie do zamku maga na wybrzeżu. Wiedziała, że Cilian nie zapraszał byle kogo, więc stwierdziła, że Lilly musi posiadać wyjątkowy talent.
- Tak. Okazał się... jakby to powiedzieć? Całkiem interesujący.
    Anouk nie mogła powstrzymać ciekawości. Pierwszy raz w życiu miała okazję poznać tak utalentowaną czarodziejkę z innego wymiaru.
- To prawdziwy zaszczyt – powiedziała zafascynowana umiejętnościami dziewczyny. – Cilian nie jest skłonny do zapraszania w swe progi nikogo, kto by nie posiadał prawdziwego talentu.
    Lilly zamrugała ze zdziwienia słysząc taki komentarz. Ledwo opanowała odruch zerknięcia przez ramię, bo miała wrażenie, że Anouk Benson mówi do kogoś, kto stał obok. Po sekundzie zrozumiała, że tajemnicza złotowłosa piękność mówiła do niej.
- Och, to chyba jakieś nieporozumienie...
    Anouk zmarszczyła brwi.
- Ja nie mam żadnego talentu.
    Pionowa zmarszczka na czole Anouk pogłębiła się.
- Jak to nie masz? Przecież Cilian...
    Lilly westchnęła.
- Posłuchaj, ja naprawdę nie posiadam żadnego talentu – zaczęła wyjaśniać. – Kilka tygodni temu po prostu odkryłam w swoim starym domu przejście i z niego skorzystałam – starała się nie zwracać uwagi na to, że mina Anouk się wydłużyła. – Dopiero niedawno Luke stwierdził, że muszę posiadać jakiś samorodny talent służący do namierzania punktów skumulowanej energii, z której tworzą się przejścia.
    Anouk nie odzywała się przez jakiś czas, nie wiedząc czy ma w to wszystko uwierzyć czy też machnąć na to ręką.
- To wydaje się całkiem... całkiem...
- Bez sensu? – podpowiedział Luke, wychodząc do kuchni. Za nim pojawił się Hafis.
    Anouk i Lilly drgnęły zaskoczone. Kitty wyrwała się z objęć Lilly, skoczyła na podłogę i zaczęła się łasić do nóg Luke’a.
- Całkiem bez sensu, ale prawdziwe – dodał Hafis, opierając się o kuchenną szafkę.
- Widzę, że już się poznałyście – Luke popatrzył na Lilly a w jego kobaltowych oczach coś zalśniło.
    Im dłużej na nich patrzyła, tym bardziej Anouk dochodziła do przekonania, że tę dwójkę łączyła szczególna więź. W spojrzeniu Luke’a kryło się to, co kiedyś w ciemnych oczach Hafisa, który zdawał się nie dostrzegać jej obecności.
- Tak, chociaż jestem niezmiernie ciekawa co Lilly tutaj robi. Wybacz mi obcesowość.
- Nie ma sprawy – Lilly wzruszyła ramionami. – Właściwie to nic nie robię. Uciekam.
    Anouk potarła skroń. Gdy się odezwała, w jej głosie pobrzmiewała irytacja.
- Przed kim?
- Przed waszą Radą. I tym, jak mu tam, Gerritem.
    Anouk miała ochotę się rozpłakać.
- Do diabła, co jeszcze przede mną ukrywacie? – zwróciła się do Luke’a i Hafisa. – Co takiego jeszcze przegapiłam? Czyżby Morze Krwi wystąpiło z brzegów albo Lizander oderwał się od nieboskłonu?
- Lizander?
    Luke przeczesał palcami włosy.
- Jeden z bliźniaczych księżycy – wyjaśnił zobaczywszy pytającą minę Lilly.
    Anouk wstała z miejsca i zaczęła chodzić w kółko.
- To znaczy, że jesteś tu nielegalnie i ściga cię Rada?!
- Można tak powiedzieć.
    Anouk jęknęła przeciągle.
- Jesteśmy skończeni!
    Zielone oczy Lilly wyrażały szczere zatroskanie.
- Co innego pomagać ci w odszukaniu napastnika, a co innego stawienie czoła wysłannikowi Rady! – rzuciła ostro Anouk celując palcem w Luke’a. – Czy wam już całkiem odbiło?
    Hafis podrapał się po nosie.
- Najwyraźniej – mruknął niezadowolony z obrotu sytuacji. Anouk spojrzała na niego zaciskając usta.
- Przynajmniej ty powinieneś wykazać choć odrobinę zdrowego rozsądku – syknęła wściekle.
    Ciemne oczy Hafisa zrobiły się całkiem czarne. Nagle Luke zapragnął opuścić kuchnię ciągnąc za sobą Lilly.
- Do diabła, przestań histeryzować. Może to ci się wyda dziwne, ale żaden z nas nie miał wpływu na to, że Lilly postanowi przeleźć przez świecącą dziurę do innego wymiaru – odwarknął, zmrużywszy oczy. – To musi być dla ciebie straszny szok.
    Luke złapał Lilly za rękę i niepostrzerzenie wymknęli się z kuchni. Anouk otworzyła usta żeby coś powiedzieć, gdy Hafis bez żadnego ostrzeżenia oderwał się od szafki i z wściekłym błyskiem w oczach pokonał dzielącą ich przestrzeń. Anouk przez ułamek sekundy pomyślała, że zaraz ją uderzy, ale tego nie zrobił. Za to pocałował ją w sposób skutecznie uniemożliwiający logiczne myślenie. Zanim zdążyła go chociaż objąć, puścił ją i wyszedł, a po chwili rozległ się donośny trzask zamykanych drzwi.
    Anouk zagryzła usta żeby nie wrzasnąć z wściekłości i desperacji, wypowiedziała zaklęcie i przeniosła się do zamku.


- Mam nadzieję, że się nie pozabijali – stwierdziła Lilly gdy razem z Lukiem przemykali korytarzem do jego pokoju.
- Ja również – powiedział gdy dotarli na miejsce.
    Miał również nadzieję, że nie zdemolowali mu kuchni. Znał swojego przyjaciela i wiedział, że wyprowadzony z równowagi Hafis nie stanowi większego zagrożenia dla jego mebli. Za to Anouk potrafiła być nieobliczalna. Aż się skurczył w środku na myśl, że mogła rozbić wszystko w drzazgi.
    Wtedy rozległ się głośny trzask. Lilly poderwała głowę do góry i spojrzała na niego wystraszona.
- To nic takiego – uspokoił ją Luke. – Hafis właśnie trzasnął drzwiami.


Hafis w ostatniej chwili porzucił zamysł puszczenia się biegiem wzdłuż ulicy, gdy zdał sobie sprawę, że wyszedłby wtedy na tchórzliwego głupca. Przyszło mu do głowy również kilka innych epitetów ale nie wiedział który byłby gorszy. Wsadził więc ręce w kieszenie spodni i ruszył przed siebie z miną jasno wskazującą na to, że lepiej było nie wchodzić mu w drogę. Zanim dotarł do domu, podjął decyzję. To był ostatni taki wyskok.
Więcej się nie powtórzy.

Offline

 

#11 2011-09-18 11:11:52

Mary

Nowicjusz

Zarejestrowany: 2011-07-23
Posty: 6
Punktów :   

Re: Bliźniaczy księżyc

Taaaaa na pewno więcej się nie powtórzy ten wyskok Hafisa . Tam przecież aż iskry lecą między nimi. Szkoda że Lily i Luke tacy ułożeni i grzeczni. Mogliby tak np. posprzeczać się i godzić w bardzo przyjemny sposób ale oczywiście najpierw trzeba znaleźć tego co to chciał zabić Lukea. Echhh chyba jeszcze trochę będę musiała poczekać na ich jakieś mizianie. Tylko nie myśl, że ja tylko miziania szukam w opowiadaniach. Inne rzeczy też są ważne

Offline

 

#12 2011-09-18 11:12:50

Phoenix

Nowicjusz

Zarejestrowany: 2011-02-19
Posty: 4
Punktów :   

Re: Bliźniaczy księżyc

hihi już jestem tu i wcale nie przestaję.

Offline

 

#13 2012-05-20 15:58:34

EricaNorthman

Nowicjusz

Zarejestrowany: 2011-09-01
Posty: 6
Punktów :   

Re: Bliźniaczy księżyc

Rozdział czwarty


    Spodziewała się, że potrafi lepiej znieść to upokorzenie. Tak się poczuła, gdy trzasnął drzwiami i całkowicie się od niej odciął. Upokorzona. Odrzucona.
    Do diabła z mężczyznami!
    Anouk wróciła do swojego pokoju na zamkowym poddaszu. Zżymała się z wściekłości. Gdyby tylko wiedział, co musiała poświęcić żeby w końcu zadowolić rodzinę i spełnić pokładane w niej nadzieje. Przychodziły momenty, w których zatykało ją w piersiach i nie mogła oddychać z powodu tłumionej w środku wściekłości, żalu i rozpaczy. I jakby tego było mało, on jeszcze bardziej wszystko utrudniał. Cholera jasna!
    Przez nieuwagę strąciła ze stołu srebrną klepsydrę. Ziarnka piasku i szkło rozprysły się na wszystkie strony. Zupełnie jak ja, pomyślała Anouk. Jeszcze jedna kropla, która przepełni czarę, i rozpadnę się na milion kawałków. Nawet nie mam nikogo kto by je potem pozbierał i skleił w jedną całość.
    Zrzuciła suknię, rozpuściła włosy i wsunęła się pod kołdrę. Z niejakim zdziwieniem uprzytomniła sobie, że nie jadła niczego od zeszłego popołudnia. Zresztą, i tak nie miała apetytu. Nie czuła nic prócz zmęczenia. Gdyby mogła z pewnością zapłakałaby nad swym losem, ale nie potrafiła. Ostatni raz płakała z powodu śmierci matki. Całe lata temu. Nawet po zerwaniu z Hafisem nie potrafiła zmusić się do uronienia choćby jednej łzy. Wszystkie wypłakała na pogrzebie.
    Zmuszanie się do płaczu nie miało żadnego sensu. Tak samo jak nie miało go udawanie, że jej małżeństwo jest idealne. Poczuła mdłości na myśl, że będzie zmuszona zostawić Kane’a. Nie zasługiwał na to. Niedługo przekona się jak wredną jest suką i znienawidzi ją za to co mu zrobiła. Westchnęła ciężko, przewracając się na drugi bok. Nie chciała mieć swojego męża za wroga ale to było nieuniknione. Nawet jeżeli teraz wydawało mu się, że ją kocha, to na pewno już niedługo zmieni zdanie.
    Odrzuciła kołdrę. Zrobiło jej się strasznie gorąco, miała wrażenie, że zaraz się udusi. Przy drzwiach rozległ się cichy szmer.
- Kochanie?
    Na poddasze wszedł Kane, rozsiewając wokół zapach kwiatów z ich ogrodu.
- Jestem tutaj.
    Anouk usiadła na środku łóżka, owijając się  prześcieradłem. Kane podszedł bliżej i usiadł na brzegu posłania. Patrzył na Anouk rozkoszując się jej pięknem widocznym w chybotliwym blasku świecy. Jej złote włosy rozsypane na piersiach i cienkim prześcieradle, które podkreślało jej kształty, lśniły rozświetlając sobą cały pokój. Jedyne czego potrzebował po ciężkim dniu spędzonym na niekończących się obradach to właśnie zanurzenie rąk w tych jedwabistych splotach i jej kojący pocałunek odpędzający wszystkie troski.
- Kolejny ciężki dzień? – wyciągnęła dłoń i dotknęła jego policzka.
    Kane przymknął oczy, chłonąc wszystkimi zmysłami jej dotyk. Potężnym ramieniem objął ją w pasie i przysunął do siebie. Anouk położyła głowę na jego piersi. O ile prościej byłoby kochać właściwego człowieka i oszczędzić sobie tylu cierpień, pomyślała. Nie potrafiła wyrazić słowami, jak bardzo jest jej przykro, że to nie Kane nim był.
- Nie mówmy o tym – powiedział cicho.
Jego ręka wsunęła się w prześcieradło i powędrowała od kolana aż po udo. Oddając pocałunki, Anouk złożyła palce prawej ręki w znak a potem objęła Kane’a za szyję. Tak jak się tego spodziewała, zasnął w przeciągu sekundy.
Jeżeli kiedykolwiek wydawało jej się, że już nic nie jest w stanie sprawić by poczuła się źle, to się pomyliła. Układając Kane’a i siebie do snu, Anouk jeszcze nigdy nie czuła się gorzej.
   

Nalewałem kawę do kubków gdy do kuchni weszła Lilly. Owinięta tylko w prześcieradło, z potarganymi włosami, ziewnęła szeroko zakrywając dłonią usta. Wzięła jeden kubek i upiła łyk, a na jej ustach pojawił się błogi uśmiech. Objęła mnie wolną ręką i wtuliła twarz w koszulkę na mojej piersi.
- Jeśli tak ma wyglądać każdy poranek, to nie chcę żebyś stąd odchodziła.
- Ja też tego nie chcę.
    Pomyślałem, że nie musiałbym już niczego w życiu robić. Stanie w kuchni w promieniach słońca i trzymanie jej w ramionach było nieporównywalnie ważniejsze od wszystkiego innego.
    Lilly wysunęła się z moich objęć i wzięła za rękę. Zaprowadziła mnie na tyły domu, do ogrodu. Odstawiła kubek z kawą na ziemię i położyła się na trawie. Poklepała  ręką miejsce obok siebie. Wyciągnąłem się na zielonej murawie spoglądając w niebo.
- Już dawno nie miałem czasu na takie drobne przyjemności – powiedziałem.
    Lilly bawiła się źdźbłami traw. Były dokładnie tego samego koloru co jej oczy. Im dłużej w nie patrzyłem, tym bardziej docierało do mnie, że nie liczy się nic oprócz tej zieleni. Poczułem się tak, jakbym znów miał siedemnaście lat i nie wiedział, jak zachować się w towarzystwie pięknej dziewczyny. Nagle wydałem się sobie strasznie niezdarny.
- Coś cię gryzie?
    Nie potrafiłem opanować uśmiechu.
- Tak. Właśnie się zastanawiam, jak cię uwieść i nie zrobić z siebie idioty.
    Lilly wybuchnęła śmiechem.
- A ja się zastanawiam, dlaczego jeszcze tego nie zrobiłeś.
    Nie wiedziałem co odpowiedzieć. Zamiast tego pocałowałem ją w nagie ramię. Nie przestając się uśmiechać, odgarnęła splątane włosy z twarzy, a potem cały czas patrząc mi w oczy zdjęła prześcieradło. Przygryzła wargi z niepewnością, czy spodoba mi się to co chciała mi ofiarować, a jej policzki pokrył rumieniec.
- Luke, powiedz coś.
    Zafascynowany widokiem jej nagiej skóry ledwo zmusiłem się do myślenia.
- Nie jestem w stanie – odparłem zupełnie szczerze. – Jedyna rzecz jaka mi teraz przychodzi do głowy, to czy miałabyś coś przeciwko, gdybym się teraz na ciebie rzucił?
    Zamiast odpowiedzi, Lilly chwyciła moją twarz w dłonie i pocałowała z siłą, o którą jej nawet nie podejrzewałem. Po chwili nie byłem już pewien, kto kogo uwiódł. Najważniejsze było to, że od tego momentu nie czułem już bolesnej pustki w swoim sercu.


    Gerrit rozmasowywał delikatnie świeże blizny oplatające jego prawą rękę jak pajęcza sieć. Zadrżał na wspomnienie bólu, który towarzyszył niekończącym się godzinom ćwiczeń dopiero co odrośniętych, bezużytecznych mięśni. Doskonale pamiętał bezsilną wściekłość, gdy nie potrafił utrzymać choćby świstka papieru, a co tu mówić o pisaniu!
    A wszystko przez tego Penna.
    Bezczelny szczeniak. Wyraz troski i litości, gdy patrzył na spaloną rękę, był nie do zniesienia. Zacisnął szczęki. Był ostatnią osobą na świecie, która by sobie tego życzyła. Co za porażka. Okazać słabość przy nic nie znaczącej sierocie.
    Zamknął oczy usiłując skupić się na tym co właściwie zaszło. W jego myślach pojawił się obraz ledwie widocznego przejścia w ogrodzie. I ten moment, w którym przez własną głupotę i nieostrożność dotknął drgającego w powietrzu śladu. Kosztowało go to nie tylko kilkutygodniową utratę władzy w prawej ręce, gdyż magia która pozwalała regenerować zniszczone tkanki wymagała zarówno skupienia jak i długotrwałego wysiłku oraz mnóstwa czasu, ale poniósł również konsekwencje swojego bezmyślnego czynu.
    Tylko cudem uniknął wykluczenia z Rady. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że każdy kto w niej zasiadał tylko czekał na jego potknięcie. Wszyscy płacili taką cenę za dorwanie się do władzy. Gerrit nie był wyjątkiem. Wiedział, że każdy z chęcią wygryzłby go z miejsca. Jedynie jego spryt i wysoka pozycja jaką zajmował w Radzie sprawiały, że jak dotąd nikomu nie przyszło do głowy pozbawić go stołka. Albo, co gorsza, życia.
    Westchnął, pogrążając się w ponurych rozmyślaniach. Tak jak światem rządziła ewolucja, tak stały porządek rzeczy miał niedługo ulec gwałtownej zmianie. Gerrit to wiedział i sam przed sobą musiał przyznać, że odczuwał z tego powodu lekki niepokój.
    Spojrzał na poranioną rękę. Utrzymanie ładu było najważniejsze. Bez względu na poniesione ofiary.     


    Sielanka trwała przez cały nastepny dzień, do momentu w którym ktoś nie załomotał w drzwi mojej sypialni. Ostatnio zaczęło to przybierać jakąś dziwną tradycję. Każdy właził tu jak chciał. Westchnąłem z rezygnacją.
- Chwileczkę.
Wyplątałem się ze skotłowanej pościeli i zerknąłem przez ramię na śpiącą obok Lilly. Na wszelki wypadek okryłem ją prześcieradłem, gdyby mój gość okazał się na tyle niecierpliwy, żeby wtargnąć do środka bez pozwolenia. Podszedłem do drzwi i uchyliłem je na szerokość kilku centymetrów. Za nimi stał Hafis z nieprzeniknionym wyrazem twarzy.
- Stało się coś?
    Spojrzenie ciemnych oczu Hafisa prześlizgnęło się po moich rozczochranych włosach, zaroście i niedbale owiniętym wokół bioder prześcieradle. Mój głupkowaty uśmiech dobitnie świadczył o naturze rzeczy, jaka miała miejsce na tymi drzwiami. Po twarzy Hafisa przemknął ledwo zauważalny grymas rozbawienia.
- Stary, przepraszam, że muszę cię oderwać od wielce przyjemnych... spraw – pozwolił sobie na złośliwy uśmieszek – ale mam wiadomości, które na pewno cię zainteresują.
    Uchyliłem drzwi na tyle, żeby wymknąć się na korytarz.
- Mów.
    Odeszliśmy kilka kroków, żeby nie zbudzić Lilly.
- Poszperałem trochę na mieście. Zdaje się, że jeden z moich informatorów wyśledził tych dwóch typów, którzy cię postrzelili.
    Momentalnie udzieliło mi się podniecenie w jego głosie.
- Będziemy mieli szansę się odegrać – powiedział Hafis z mściwą satysfakcją.
- Gdzie?
- W Blue Moon.
    Pomruk zadowolenia wydobył się z mojego gardła.
- Cudownie.
    Hafis w pełni podzielał moją radość.
- Dzisiaj późnym wieczorem dostaniesz swoją szansę na zemstę.
    W korytarzu rozległ się szmer. Spojrzeliśmy w tamtą stronę. Lilly wychyliła głowę ze szpary w drzwiach. Uśmiechnęła się na mój widok i dopiero teraz dostrzegła Hafisa. Jej policzki pokrył krwisty rumieniec.
- Eee... Obudziłam się przed chwilą a ciebie nie było więc... Cześć, Hafis.
    Hafis zasalutował mrugając do niej wesoło. Miałem ochotę zdzielić go przez łeb.
- Zaraz do ciebie przyjdę – powiedziałem, poprawiając zsunięte prześcieradło.
    Lilly skinęła głową i zniknęła w sypialni. Hafisowi uśmiech nie schodził z twarzy.
- Jeżeli odezwiesz się chociaż jednym słowem, przysięgam, że stłukę cię na kwaśne jabłko.
    Mój przyjaciel roztropnie powstrzymał się od komentarzy.


    Ulice o tej porze były puste i niebezpieczne. Nigdy nie można było być pewnym tego kto kręci się po labiryncie ciemnych uliczek prowadzących od jednego klubu do drugiego. To była enklawa złodziei, prostytutek i żebraków. Swoje ciemne interesy załatwiali tutaj wszyscy, którzy w jakikolwiek sposób liczyli się w brutalnym półświatku rządzącym się własnymi pokrętnymi zasadami.
    Gdy Lilly wymusiła na mnie przyznanie się gdzie będę się włóczył po nocy i w jakim celu, koniecznie chciała żebym zabrał ją ze sobą. Na samą myśl, że mogłoby jej się tutaj coś stać, włoski na karku stawały mi dęba. Na całe szczęście dała się przekonać, że im mniej osób wie o jej istnieniu, tym lepiej. Skupianie na sobie niepotrzebnej uwagi w niczym by nam nie pomogło. Uspokoiła się trochę na wieść, że Hafis idzie tam ze mną. Na wszelki wypadek poprosiłem Anouk, żeby dotrzymała jej towarzystwa.
    Wbijając ręce w kieszenie kurtki zastanawiałem się jaki wyraz przybiorą twarze moich niedoszłych zabójców na mój widok. Czy będzie to kompletne niedowierzanie czy też raczej skrajne przerażenie? Uśmiechnąłem się paskudnie. Co za różnica. Gdy obaj nie będą już oddychać to nie będzie miało najmniejszego znaczenia.
    Hafis zatrzymał się, podnosząc wysoki kołnierz czarnego płaszcza. Przed nami wyrosły fosforyzujące błękitem drzwi Blue Moon. Z tego co pamiętałem nie cieszył się on zbyt dobrą sławą. Ciemna speluna do załatwiania równie ciemnych interesów. Drzwi otworzyły się z głośnym hukiem i przed klub wytoczył się podchmielony gruby, łysiejący facet ciągnący pod rękę zalaną w trupa prostytutkę. Przeszli obok nie zwracając na nas uwagi. Ze środka buchnęło nieznośne gorąco i ogłuszający ryk muzyki.
    Hafis zgrzytnął zębami.
- Pieprzone piekiełko... – mruknął, przekraczając próg.
    Blue Moon zawdzięczało swą nazwę błękitnym drzwiom i niczemu więcej. Ściany całego pomieszczenia zostały pomalowane na wściekłą czerwień przez co miało się wrażenie, że spływają krwią. Za wysposażenie służyły obite czarną skórą kanapy i niskie stoliki. Wszystkie loże na górnym poziomie były zajęte. Na dole, na mikroskopijnej wielkości parkiecie, wił się tłum ludzi. Po sali krążyły kelnerki ze znudzonymi minami, odziane w skąpe kostiumy nie pozostawiające zbyt wiele pola dla wyobraźni. Ponad wszystkim unosił się gęsty opar dymu papierosowego, który drażnił płuca. Ogłuszający ryk płynący z głośników boleśnie ranił uszy.
- Kurwa mać – zakląłem. – Nie idzie tutaj wytrzymać.
    Twarz Hafisa wyrażała zniecierpliwienie. Przeczesywał wzrokiem kłębiący się w klubie tłum ludzi.
- Co za cholerna speluna – stwierdził. Jedna z kelnerek otarła się o niego prowokująco, z wprawą balansując tacą pełną szklanek. Warknął wściekle i dziewczyna zniknęła w ułamku sekundy. Na powrót zajął się przeszukiwaniem klubu.
- Skąd wiesz jak wyglądają? – spytałem starając się ograniczyć oddychanie do minimum. Stanie z głową w czarnej chmurze z dymu znacznie je utrudniało.
- Pewnie się zdziwisz ale okazało się, że ktoś widział całe zajście sprzed miesiąca.
    Zacisnąłem dłonie w pięści.
- Co prawda nie mam stuprocentowej pewności, że mówi prawdę, ale możemy spróbować. Dowiedziałem się o nim przypadkiem. Idiota myślał że dam się nabrać na jakieś bajeczki i że zdoła wyciągnąć ode mnie forsę w zamian za fałszywe informacje – oślepiająco białe zęby Hafisa błysnęły w paskudnym uśmiechu.
- Zagroziłeś że go zabijesz?
    Uśmiech Hafisa pogłębił się.
- A co według ciebie miałem zrobić? Wystarczył mu jeden rzut oka żeby stwierdzić, że nie żartuję. Przez chwilę się opierał ale chyba doszedł do wniosku, że nie opłaca się mnie denerwować.
    Kiwnął głową w kierunku jednej z lóż.
- Spójrz, to chyba oni.
    Obrzuciłem z spojrzeniem dwójkę mężczyzn siedzących w loży w rogu sali. Jeden z nich sprawiał wrażenie dość niepozornego więc zacząłem odczuwać rozczarowanie. Drugi z nich też niczym się nie wyróżniał dopóki nie wstał. Od razu rozpoznałem wysokiego dryblasa, który celował do mnie z magicznej broni.
    Hafis zauważył zmianę w moim zachowaniu.
- To oni?
    Potwierdziłem skinieniem głowy.
- Jak myślisz? Jak dużą ściągnęlibyśmy na siebie uwagę gdybym zaczął teraz strzelać?
    Hafis ruszył do przodu, torując sobie drogę łokciami i nie zważając na gniewne okrzyki bólu tańczących dookoła ludzi.
- Zbyt dużą. Cierpliwości, Luke.
    Przecisnęliśmy się przez tłum i pokonaliśmy wąskie schody prowadzące na górny pokład. W milczeniu przemierzyliśmy odległość, jaka dzieliła nas od ostatniej w szeregu loży. Hafis wsunął się do środka. Poszedłem za jego przykładem, rozsiadając się wygodnie na skórzanej kanapie. Wysokie przepierzenie oddzielało nas od reszty lokalu i ciekawskich spojrzeń.
- Co, u diabła... – zaczął niski wpatrując się w nas z nieukrywanym przerażeniem.
    Hafis wyjął z kieszeni spodni nóż i zaczął dłubać nim w zębach. Wyciągnąłem przed siebie nogi, trzymając rękę na odbezpieczonym pistolecie.
- Proszę dokończyć myśl – poprosił Hafis nie przerywając dłubania ani nie zdradzając zainteresowania dwójką mężczyzn. Wysoki dryblas przyjrzał mi się dokładnie. Jego mętne szare oczy rozszerzyły się ze zdumienia.
- To ty! – krzyknął. – Niemożliwe! Przecież widziałem jak... – nie dałem mu dokończyć.
- Wobec tego trzeba było się lepiej przyjrzeć – warknąłem, mrużąc oczy.
- Ale, ale... – jąkał próbując jednocześnie wsunąć rękę do kieszeni.
    Nóż Hafisa wbił się w ścianę tuż przy jego głowie.
- Nie radzę.
    Powoli położył obie dłonie na stole.
- Tak lepiej.
- Czego od nas chcecie? – odezwał się jego towarzysz.
    Przerzuciłem broń z ręki do ręki.
- Informacji.
    Niski spocił się z wrażenia. Jego rozbiegane oczka rozpaczliwie szukały drogi ucieczki.
- Ja nic nie wiem! – w jego głosie zabrzmiały histeryczne nuty.
    Białe zęby Hafisa lśniły w półcieniu.
- Przekonamy się.
    W jego ręku pojawił się kolejny nóż. Niski wytrzeszczył oczy sparaliżowany strachem. Rzucił przerażone spojrzenie swojemu kompanowi.
- Dobrze, już dobrze! – zaczął wyrzucać z siebie słowa z szybkością karabinu.
- Kto cię na mnie nasłał? Tylko mów prawdę, bo pożałujesz.
    Niski otarł rękawem pot z czoła.
- Nie wiem. Przysięgam, że nie mam pojęcia. Spotkaliśmy się z nim tylko raz ale nigdy nie widzieliśmy jego twarzy.
    Dygotał z przerażenia. Mówił prawdę.
- Z nim? – spytał Hafis przysuwając się w stronę światła.
    Facet gorliwie pokiwał głową.
- Przekazał nam instrukcje i rozpłynął się we mgle.
    Spojrzałem na dryblasa.
- To on dał ci broń?
- Tak – odparł bez wahania spoglądając ze strachem na obracający się w palcach Hafisa nóż.
- Zapamiętaliście jakieś szczegóły? W co był ubrany, czy nosił jakiś pierścień, cokolwiek?
    Obaj pokręcili głowami. Westchnąłem rozczarowany.
- Poczekaj... – niski najwyraźniej coś sobie przypomniał. – Na nadgarstku miał coś jakby... sam nie wiem... chyba tatuaż – zerknął na moje pokryte rysunkami przeguby. – Miał taką niebieską bransoletkę jak ty.
    Zaparło mi dech w piersiach. To nie mogła być prawda.
- Jeśli kłamiesz to...
- Nie! Przysięgam! To prawda! – wydyszał.
    Zakręciło mi się w głowie. Takie bransoletki nosili ludzie, z którymi walczyłem dla Królestwa. Gdzieś głęboko w trzewiach poczułem rozpychającą się we mnie łokciami wściekłość. Zacisnąłem kurczowo palce na broni aż kostki mi zbielały. Wszystkiego się spodziewałem ale nie tego.
- No, cóż, chłopcy. Dzięki za informacje.
    Zanim zdążyli zaprotestować, Hafis ruchem tak szybkim, że prawie go przeoczyłem, wyciągnął broń i strzelił do niskiego. Na ścianie za jego plecami wykwitł krwawy kwiat. Dryblas otworzył usta do krzyku ale nie dałem mu szansy na wydanie z siebie nawet jednego dźwięku. Kula, która utkwiła mu w sercu skutecznie to uniemożliwiła.
    Zanim ktokolwiek się zorientował, co zaszło, wyszliśmy z klubu tak spokojnie jak to było możliwe, starając się nie zwracać niczyjej uwagi. Droga do domu jeszcze nigdy nie wydawała mi się tak długa.


- Gdzie oni się podziewają tyle czasu? – mruknęła Lilly chodząc w tę i z powrotem po kuchni. Anouk siedziała na parapecie okna i również się niecierpliwiła.
    Zamek w drzwiach frontowych szczęknął z cichym trzaskiem. Lilly wybiegła na korytarz a Anouk zerwała się z miejsca starając się uspokoić oddech i drżenie rąk. Nie chciała tego po sobie pokazać, ale odchodziła od zmysłów przez ostatnią godzinę. Jeszcze chwila oczekiwania i na pewno by zwariowała.
    Do kuchni wszedł Luke obejmując Lilly, a za nimi Hafis. Na widok krwi na jego ubraniu Anouk zmiękły nogi i musiała się przytrzymać krzesła, żeby nie upaść.
- Spokojnie, nie jest moja – powiedział cicho.
    Anouk zdobyła się na słaby uśmiech. Hafis oparł się pokusie pogłaskania jej po bladym policzku. Nie widział powodu, dla którego miałaby się o niego bać, ale sprawiło mu to niekłamaną przyjemność. Musiał przyznać, że coraz trudniej przychodziło mu tłumienie podobnych odruchów.
- Mam nadzieję, że to czego się dowiedzieliście rzeczywiście było tego warte – Anouk wskazała ruchem dłoni na plamy krwi.
    Ruchem pełnym wściekłości Luke odsunął krzesło i usiadł.
- Żebyś wiedziała – warknął. Przejechał rękoma po zmierzwionych włosach. – Przepraszam cię. Po prostu nie mogę jeszcze do siebie dojść po rewelacjach jakich się dzisiaj nasłuchaliśmy.
- To znaczy? – spytała Lilly siadając obok.
    Zmęczona twarz Luke’a wyrażała jedynie rozczarowanie i żal.
- To znaczy, że zdradził ktoś z mojej pieprzonej tajnej jednostki – powiedział martwym głosem. – Wystawił mnie ktoś, komu ufałem i kogo znam.
    Lilly chciała go dotknąć i pocieszyć, ale nie zrobiła tego wiedząc, że Luke w takim momencie nie zniósłby niczyjego współczucia.
- Przynajmniej zawężył się krąg podejrzanych – skonstatował kwaśno.
    Czuł się zdradzony i oszukany. Ostatnia rzecz, jakiej się spodziewał, że kiedykolwiek będzie miała miejsce, działa się właśnie tu i teraz. Ja to dopiero mam talent do przyciągania pecha, pomyślał przygnębiony. Gdyby chociaż wiedział dlaczego. Wtedy zemsta miałaby większy sens. Na razie jego myśli pochłonęło tylko i wyłącznie wzięcie krwawego odwetu na zdrajcy a na to nie mógł pozwolić. Nie mógł pozwolić by ślepa nienawiść wzięła górę. Musiał zachować jasny umysł i nie dać się ponieść emocjom.
    Cholernie trudne zadanie.
- Od czego zaczniemy? – chłodny pragmatyzm Hafisa przywrócił go do rzeczywistości.
    Westchnął głęboko.
- Od ustalenia kto chciał mnie zabić.
    Gdy tylko wypowiedział te słowa, zimny dreszcz przeszedł mu po plecach. Jeszcze nigdy nie były tak realne jak teraz.
- Musimy dowiedzieć się kto z Rady spiskuje z kimś ze starego oddziału. Ustalenie tożsamości tego pierwszego nie powinno być takie trudne. Wiekszy problem będzie z rozszyfrowaniem drugiego. Tego nie da się załatwić przez wypytywanie żołnierzy z oddziału.
- Gdybyś tylko zaczął, zdrajca od razu wiedziałby, że go szukasz – mruknął Hafis.
- Właśnie.
    Anouk poruszyła się na krześle.
- Spróbuję wyciągnąć coś z Kane’a – powiedziała starając się nie patrzeć na zdumienie malujące się na twarzach obu mężczyzn. – Zasiada w Radzie, może posiadać informacje z których powagi nawet nie zdaje sobie sprawy. Potem wymażę mu pamięć. Nie będzie wiedział, że to wszystko w ogóle miało miejsce.
    Hafis powstrzymał się od komentarzy na temat lojalności Anouk wobec męża, a raczej jej braku. Skoro była zdolna do takich rzeczy, to może rzeczywiście wcale jej na nim nie zależało. Nadzieja zamigotała w jego sercu i natychmiast zgasła. Hafis, stary durniu, nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, choćby nie wiem jak cię kusiło, pomyślał.
- Nie zaszkodzi spróbować – powiedział ostrożnie Luke.
    Lilly patrzyła raz na jedno, raz na drugie.
- Nic nie rozumiem. Kim jest ten cały Kane? To ktoś ważny?
    Luke spojrzał z wahaniem na Anouk.
- Można tak powiedzieć. To mój mąż – wyjaśniła zmęczonym głosem czarodziejka.
- Masz zamiar szpiegować własnego męża? – jeszcze zanim padły te słowa, Lilly wiedziała, że zabrzmiało to strasznie niezręcznie. Co ją obchodziło, że Anouk tak traktuje Kane’a.
Powiodła oczami po ich twarzach. Z dziwnych min jakie zastygły na obliczach tej trójki wywnioskowała, że poruszony temat należał do drażliwych. Przygryzła dolną wargę. Mogła sobie pogratulować zręczności.
    Topazowe oczy Anouk wypełniły się poczuciem winy.
- To konieczne, uwierz mi. Potem ci wszystko wyjaśnię.
    Luke odchrząknął i zmienił temat. Ostatnie na co miał ochotę to wściekła awantura, gdyby Anouk zaczęła opowiadać Lilly o zerwaniu z Hafisem i ślubie z Kane’m, zwłaszcza że Hafis był tu z nią pod jednym dachem.
- Dobra, jest już strasznie późno. Niczego więcej dzisiaj nie wymyślimy, więc radzę wam wracać do domów i przespać kilka godzin. Zobaczymy się za parę dni.


    Szpiegowanie Kane’a okazało się wcale prostym zadaniem. Wychodził wcześnie rano, nie było go do wieczora, a posiłki jadali w towarzystwie służby. W ciągu trzech dni Anouk nie zdołała wydobyć z Kane’a żadnych istotnych informacji. Powoli zaczęła tracić nadzieję, że w ogóle jej się to uda.
    Niespodziewanie szansa pojawiła się wraz z nadejściem obchodzonej corocznie z wielką pompą rocznicy założenia miasta. Z tego powodu wszyscy mieszkańcy, jak również członkowie Rady, mieli dzień wolny od pracy i mogli świętować. Anouk prawie by o niej zapomniała, gdyby nie Kane.
- Skoro mam dzisiaj wolne, postanowiłem spędzić cały dzień w domu – powiedział całując ją w skroń przy śniadaniu. Usiadł na drugim końcu stołu i westchnął z zadowoleniem. – Nie mam zamiaru marnować go na te wszystkie męczące rozrywki związane z obchodami.
    Po sekundzie Anouk uświadomiła sobie o czym mówił jej mąż. Ledwo powstrzymała okrzyk radości. No tak! Obchody rocznicy założenia miasta! A Kane powiedział, że nie zamierza ruszać się z domu przez cały dzień. Uśmiechnęła się. Szczęście najwyraźniej jej sprzyjało.
- To może poleniuchujemy razem – zaproponowała uśmiechając się zmysłowo.
    Kane spojrzał w jej błyszczące topazowe oczy i jednym machnięciem ręki odprawił służbę.
- Co masz na myśli? – zapytał niskim, przyjemnie drażniącym słuch głosem. Doskonale wiedział o co jej chodziło. Gierki słowne jakie ze sobą toczyli tylko podgrzewały atmosferę.
    Anouk powiodła od niechcenia palcem po ustach. Kane wstrzymał oddech.
- Tylko to, że po południowym spacerze możemy... hmm... zahaczyć o sypialnię – powiedziała nie patrząc na niego i wróciła do smarowania grzanki masłem. Kąciki jej ust uniosły się w ledwie zauważalnym uśmiechu.
    Kane prawie się roześmiał. Po co czekać do południa? Zamiast tego powiedział:
- Cała służba ma wychodne. Zobaczę, co da się zrobić.
    Anouk wgryzła się w grzankę posyłając mu przeciągłe spojrzenie spod rzęs. Kane wyobraził sobie, że tak samo łapczywie wgryza się w jego usta i bezwiednie zacisnął palce na poręczy krzesła. Do diabła, co ta kobieta z nim wyprawiała.
- To świetnie – wypiła ostatni łyk soku i wstała. Przechodząc obok niego, pochyliła się i szepnęła mu do ucha: – Najlepiej  spędzić ten czas na wypełnianie małżeńskich obowiązków.
    To wystarczyło, żeby Kane poczuł się jakby ktoś go poraził prądem. Żadna inna kobieta nie zachowywała się tak jak Anouk i żadna nie była równie bezpośrednia w tych sprawach. W sytuacji, gdy reszta jego przyjaciół skarżyła się na wyjątkowy brak zainteresowania swoich żon tą stroną małżeństwa, on nie miał żadnych powodów do narzekań. Obchody rocznicy spadły mu jak z nieba. Był pewien, że spędzi je ni mniej ni więcej, jak tylko w sypialni. Na twarz Kane’a wypłynął uśmiech.
Z pewnością nie będzie to czas zmarnowany.


    Obchody związane z rocznicą założenia miasta jak zwykle kojarzyły mi się z wyprawą na pobliski rynek, gdzie swoje stragany mieli kupcy i rzemieślnicy sprzedający najróżniejsze towary. Przez cały dzień odbywały się przedstawienia trup teatralnych, pokazy żonglerki i występy akrobatów. Pamiętam fajerwerki strzelające w nocne niebo i całe tony różowej waty cukrowej, którą kupowała mi matka.
    Święto kojarzyło mi się z rodzicami. To z tego powodu olewałem je od siedemnastu lat. Nie zależało mi na nim tak samo, jak nie zależało mi na rozdrapywaniu starych ran. Ciągle pamiętałem radość, jaką odczuwałem na dzień przed obchodami święta. Leżałem w łóżku i nie mogłem usnąć z emocji. Robiłem w myślach listę rzeczy, które chciałem kupić na rynkowych straganach i nie mogłem się doczekać następnego dnia.
    Wszystko to uległo zagładzie po śmierci rodziców. Już nie mogłem patrzeć na strojące się w lampiony miasto i cieszyć razem z innymi mieszkańcami. Dla mnie ten szczególny dzień po prostu nie istniał. Więc gdy Lilly spytała mnie późnym popołudniem, co mają znaczyć te wszystkie dekoracje i paradujący ulicami miasta artyści, odparłem, że świętują rocznicę jego założenia. Jeżeli dostrzegła moje ponure, zamyślone spojrzenie, nie dała tego po sobie poznać, za co byłem jej niezmiernie wdzięczny.
    Nie pytała o powód mojego przygnębienia, najwyraźniej dochodząc do wniosku, że ma to coś wspólnego wyłącznie z naszym wczorajszym odkryciem. Byłem tak przybity, że nie miałem na nic siły. Bolesne wspomnienia rodziców przysłoniły na chwilę wszelkie inne zmartwienia a ja odkryłem, że mój solidnie zbudowany pancerz chroniący od takich słabości pękł w kilku miejscach. Było to bardzo niemiłe odkrycie. Zaszyłem się więc w pokoju pod podłogą i spędziłem tam długie godziny na czyszczeniu broni w nadziei, że uda mi się choć trochę stłumić kłębiące się w głowie natrętne myśli.
    Słyszałem, jak Lilly krząta się po domu, jak karmi Kitty i wychodzi do ogrodu. Rzuciłem trzymanym w dłoni nożem przez całą długość pomieszczenia z pełnym wściekłości powarkiwaniem. Do czego to doszło, żebym chował się przed własnymi demonami w ciemnej komórce pod podłogą! Odrzuciłem drewnianą klapę i wspiąłem się po drabinie na górę. Musiałem uwolnić się od swoich dziecięcych koszmarów.
    W łazience ochlapałem twarz zimną wodą i ruszyłem do ogrodu. Lilly siedziała na trawie z zamkniętymi oczami, oparta o pień rozłożystej jabłoni. Wyczuła że się zbliżam i uchyliła powieki. Na jej jasnej twarzy pojawił się uśmiech. Była taka piękna, że aż serce mnie zabolało.
- Stało się coś? – spytała mrużąc oczy.
    Nie bardzo wiedząc jak zacząć, usiadłem naprzeciwko niej. Wlepiłem wzrok w swoje bose stopy.
- Pamiętasz jak mówiłem ci o moich rodzicach?
    Zielone oczy spoważniały.
- Powiedziałeś, że oboje nie żyją. I z tego co pamiętam, nie chciałeś więcej wspominać tego tematu.
    Przygryzłem wargę.
- To nieprawda. To znaczy prawda, że nikomu nie chciałem nic mówić ale... – westchnąłem – jeżeli zaraz tego nie zrobię, oszaleję.
    Uśmiechnęła się niepewnie.
- W porządku, mów.
    Wziąłem głęboki oddech.
- Od czego by tu zacząć...
    Przez chwilę nie mogłem znaleźć odpowiednich słów. Po kilku ciągnących się w nieskończoność minutach coś we mnie pękło. Słowa popłynęły same.
    Opowiadałem o swoim dzieciństwie, o niespełnionych nadziejach dziesięciolatka na normalny dom i kochającą rodzinę, o wiecznym niezadowoleniu ojca i ciągłej nieobecności matki. Opowiadałem o tych rzadkich momentach, kiedy czułem się szczęśliwy gdy któreś z rodziców poświęciło mi choć chwilę swojego cennego czasu. Starałem się żeby nie brzmiało to jak gorzka spowiedź pogodzonego ze swoim losem człowieka, mimo iż w istocie tak się  właśnie czułem. Całkowicie pochłonięty mówieniem starałem się nie zwracać uwagi na pełne współczucia spojrzenie Lilly i na błysk wściekłości w jej zielonych oczach z powodu krzywd wyrządzonych mi przez rodziców.
    Kiedy moja opowieść dobiegła końca, oboje przez jakiś czas patrzyliśmy w ziemię zupełnie nie wiedząc co powiedzieć i jak się zachować.
- Luke, chciałabym żebyś poznał moich rodziców.
    Zaskoczony tymi słowami pozwoliłem im zawisnąć w powietrzu przez chwilę zanim odpowiedziałem.
- To całkiem... dobry pomysł.
    Wieczorne niebo nad naszymi głowami rozbłysło milionami kolorowych fajerwerków.


    Od kilku godzin Anouk siedziała zamknięta w pokoju na poddaszu w towarzystwie kilku świec i oprawnej w skórę księgi. Odświeżała zaklęcie powodujące całkowity zanik pamięci. Nie używała go od tylu lat, że formuła prawie zatarła się w jej umyśle. Mruczała pod nosem zbyt długą jak na jej gust inkantację do wtóru ze skomplikowanym układem znaków.
- Cholera jasna, że też jakiś stary, zgrzybiały mag musiał mi teraz tak utrudnić życie...
    Ze zniecierpliwieniem przerzuciła kolejną stronę. Za kilka minut przyjdzie Kane a ona jeszcze nie jest gotowa.
    Podczas popołudniowego spaceru delikatnie wypytywała go o postępy pracy nad nową ustawą proponowaną przez Radę, jednocześnie starając się dowiedzieć, czy ostatnio nie dochodzi w niej do żadnych spięć. Kane stwierdził, że owszem, kilku członków Rady wydaje się być lekko rozkojarzonych, zupełnie jakby mieli na głowie inne, dalece ważniejsze sprawy. Mając już jakiś punkt zaczepienia, Anouk uparcie drążyła tą kwestię starając się jednak żeby Kane nie nabrał jakichś podejrzeń. On jednak tylko wzruszył ramionami dodając, że z powodu niespodziewanej nieobecności Phila i Merka, obrady zostały zawieszone.
- Nie muszę ci chyba tłumaczyć, jaką wywołało to wściekłość u pozostałych – powiedział gdy specerowali po zamkowych ogrodach.
    Anouk uniosła brwi dając mu do zrozumienia, że nie bardzo wie o czym mówił.
- Wyobraź sobie reakcję Rady na wieść, że dwoje z trójki najwyższych państwowych urzędników tak po prostu znika sobie w trakcie przygotowywania projektu ustawy.
    Anouk zamyśliła się rozważając każdy możliwy scenariusz. W miarę jak je wymyślała dochodziła do wniosku, że w otwartym starciu z mającym opinię szaleńca Phill’em lub z ponurym, groźnym Merkiem nie mają żadnych szans. Każdy z nich był zbyt potężnym przeciwnikiem. We dwójkę stanowili zabójczy duet. Oczywiście jeśli to któryś z nich jest podejrzanym. Jak na razie nie miała na to żadnych dowodów.
    W tym momencie Kane zmienił temat więc Anouk musiała odpuścić sobie dalsze wypytywanie. Teraz znów miała szansę się czegoś dowiedzieć. Kane powinien już tu być.
    Rozległ się szczęk zamka w drzwiach. Anouk uniosła oczy w momencie, w którym Kane rzucił jej tak pożądliwe spojrzenie, od którego momentalnie zakręciło jej się w głowie. Siłą woli zmusiła się do wbicia wzroku w księgę. Musiała jak najdłużej odwlekać chwilę, w której Kane będzie chciał ją uwieść.
- Kochanie, mam nadzieję, że zdążycie z wszystkim na czas, nawet mimo nieobecności kilku członków Rady. Zastanawiam się, co mogło być tak ważne, że świadomie narazili się pozostałym i tak nagle zniknęli.
    Kane nalał sobie odrobinę wina do kielicha.
- Też chciałbym to wiedzieć. Hmm, wydaje mi się, że Phill jak zwykle miał jeden z tych swoich napadów szału i po prostu zaszył się gdzieś. A co do Merka, to cóż... Wspominał coś chyba o od dawna planowanej wyprawie na jakąś wyspę, nie pamiętam jak się nazywa... Zresztą, czy musimy teraz o tym rozmawiać? Ostatnia rzecz, o jakiej jestem teraz w stanie myśleć to polityka – wypił wino jednym haustem i podszedł do niej.
    Wziął ją za rękę i postawił na nogi. W jego niebieskich oczach Anouk zobaczyła wszystko to, co chciałaby znów ujrzeć w ciemnych oczach Hafisa. Miłość, pożądanie, zaufanie. Pozwoliła się pocałować. Raz. I drugi. Przy trzecim ręce Kane’a ześlizgnęły się na jej biodra. Anouk mamrotała pod nosem zaklęcie a wolnymi rękoma wykleślała w powietrzu za jego plecami wyuczone sekwencje znaków. Zapał Kane’a zdawał się słabnąć z każdą sekundą. Anouk powtórzyła zaklęcie. Podziałało.
    Kane jęknął i zesztywniał. Powieki mu opadły i zwalił się z łoskotem na podłogę. Anouk z niemałym trudem udało się go rozebrać i zaciągnąć do łóżka. Uzyskane informacje stępiły trochę narastające poczucie winy. Położyła się obok ale nie mogła zasnąć. Ani trochę nie wątpiła w to, że zakończenie tej historii nie będzie szczęśliwe.


    Po zakończeniu sesji obrad Gerrit miał wszystkiego powyżej uszu. Ustalenie ostatecznego projektu nowej ustawy zajęło im cały dzień. Tydzień, który upłynął od obchodów święta był wypełniony ciężką pracą i ciągłymi kłótniami. Gerrit nie pragnął niczego więcej jak tylko zaszycia się w jakiejś ciemnej norze gdzie nikt by go nie znalazł przez najbliższe pięćset lat. Pragnął odpoczynku.
    Całe szczęście, że przed swoim nieoczekiwanym zniknięciem Phill i Merk udzielili mu pełnomocnictwa w sprawie głosowania. Do tej pory nie mógł się z tego otrząsnąć. Spotkał go prawdziwy zaszczyt. Dwóch potężnych członków Rady powierzyło mu swoje decydujące o sukcesie ustawy głosy. Gerrit nie mógł opanować złośliwego uśmieszku satysfakcji na widok zaskoczonych twarzy pozostałych. Postanowił odłożyć na później rozważania dlaczego Phill i Merk tak postąpili. Uznał, że wyjaśnią wszystko w odpowiednim czasie. O ile w ogóle uznają to za konieczne.
    Wstał z miejsca i miał właśnie opuścić salę gdy drogę zastapił mu Amos. Niepozorny, niski, właściwie niczym się nie wyróżniający poza tym, że posiadał największą kolekcję magicznych ksiąg i jeszcze bardziej potężną wiedzę na temat zaklęć. Był jedynym magiem zasiadającym w Radzie. Chcąc nie chcąc, Gerrit musiał się z nim liczyć.
- Masz chwilę? Musimy porozmawiać.
    Gerrit zmełł w ustach przekleństwo. Tylko tego mu brakowało.
- Słucham.
    Amos zadarł do góry głowę. Gerrit przewyższał go o dobre dwadzieścia centymetrów.
- Jak ci idzie z poszukiwaniem naszego nieproszonego gościa?
    Gerrit nie musiał pytać żeby wiedzieć o kogo chodzi. Od miesiąca starał się by Rada straciła zainteresowanie tą sprawą. Co nie było takie znowu łatwe wziąwszy pod uwagę jak głupio i nieodpowiedzialnie się zachował likwidując jedyny trop w postaci śladu.
- Chwilowo mogą uwagę zaprzątała nasza nowa ustawa, jak chyba zdążyłeś zauważyć – powiedział z przekąsem Gerrit.
    Jeśli Amos usłyszał w jego głosie złośliwość, nie dał tego po sobie poznać. Od wyciągania szyi rozbolał go kark.
- Może mógłbym ci jakoś pomóc? – zaproponował.
    Zimne, srebrne oczy Gerrita zwęziły się.
- Sam sobie poradzę – odparł sucho. Od całej jego postaci powiało arktycznym chłodem.
    Szare oczy Amosa rozszerzyły się ze zdumienia. Rzadko się zdarzało żeby jakikolwiek członek Rady odrzucał jego pomoc. Powstrzymał cisnące się na usta pytania i wzruszył ramionami.
- Jak chcesz.
    Gerrit zacisnął usta w wąską kreskę i patrzył jak Amos wychodzi. Do czego to podobne żeby ktoś się wtrącał w jego sprawy? Gerrit prędzej odciąłby sobie uszkodzoną rękę do samego ramienia niż skorzystał z czyjejś pomocy. Miał tylko nadzieję, że Amos nie podzieli się swoimi spostrzeżeniami z resztą Rady. Gerrit próbował sobie wyobrazić jakie musiałby ponieść konsekwencje tych spostrzeżeń.
    Do diabła, musiał znaleźć to coś. Im szybciej, tym lepiej.


- Luke, mam coś, co na pewno cię zainteresuje – rzuciła półgłosem Anouk, łapiąc go za rękaw na miejskim targu. Cała hala była wypełniona ludźmi, pokrzykiwaniem kupców, hałaśliwym gadaniem przekupek zachwalających swoje towary, rozmowami targujących się przechodniów i wszechobecnym powrzaskiwaniem kręcących się pod nogami dzieci.
    Oboje wmieszali się w tłum.
- Co takiego? Mów.
    Anouk wsunęła mu dłoń pod rękę, tak że wyglądali jak dwójka zwykłych spacerowiczów.
- Kane wspominał, że dwóch członków Rady nagle bez żadnego uprzedzenia zniknęło przed kilkoma tygodniami i od tamtej pory nie dają znaku życia.
- Kto taki?
- Phill i Merk.
- Cholera.
    Anouk westchnęła.
- Wiem, Luke, wiem co teraz myślisz. Nie mamy z nimi szans w otwartym starciu.
- Pod warunkiem, że to rzeczywiście zdrajcy – powiedział cicho Luke.
    Anouk przez chwilę udawała, że ogląda bajecznie kolorowe jedwabne chusty.
- Wiesz gdzie teraz są?
    Czarodziejka wyjęła kilka monet i podała sprzedawcy. Uśmiechnęła się.
- To na wszelki wypadek – wskazała na lśniącą płachtę szlachetnego materiału w kolorze morskiej zieleni. – Gdyby Kane pytał gdzie się znów włóczyłam. A wracając do naszej rozmowy, to wiem, że Phill prawdopodobnie dochodzi do siebie po kolejnym ataku szału. Pewnie znowu wpadł w depresję i zaszył w jakiejś ciemnej norze. Zaś co do Merka... – przerwała przepuszczając kilkoro umorusanych dzieciaków pędzących środkiem ulicy - ... to Kane wspominał coś o jakiejś wyspie.
    Luke szedł trzymając Anouk pod rękę i próbował sobie przypomnieć o jakiej wyspie może być mowa.
- Mówi ci to coś?
    Pokręcił głową.
- Nie bardzo.
    Włożyła chustę do torby na ramieniu.
- Mnie też nie. Luke, posłuchaj – spoważniała. Jej topazowe oczy przygasły. – Nie mogę wiecznie szpiegować Kane’a. Niedługo zacznie nabierać podejrzeń. Odnoszę wrażenie, że te ciągłe rozmowy o polityce nużą go tak samo jak mnie, przez co z trudem udaje mi się go nakłonić do jakichkolwiek zwierzeń.
    Nie musiała tego mówić. Doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Wiedział też, ile silnej woli Anouk musi wkładać w szpiegowanie własnego męża.
- Anouk, wiem, że to niełatwe. Jakby tego było mało, ciągle wpadasz u mnie na Hafisa i oboje nie przepuszczacie okazji, żeby sobie dogryzać... Cholera, przepraszam. Wcale nie chciałem tego powiedzieć – westchnął zakłopotany.
- Nic nie szkodzi. Poza tym, jakby nie patrzeć masz rację – przyznała nawet nie próbując się wykręcać. – Mówiąc zupełnie szczerze, oddałabym wszystkie moje magiczne zdolności żeby znowu z nim być.
    Spojrzeli na siebie. Anouk nie potrafiła ukryć smutku w złotych oczach.
- Proszę cię, nie mów mu tego. I bez mojej zdrady ma wystarczająco dużo problemów.
    Pokiwał głową w zrozumieniu.
- W porządku. W sumie, jakby nie patrzeć, to nie moja sprawa – powtórzył jej własne słowa wywołując lekki uśmiech na twarzy.
- No dobra, to co teraz zrobimy? Masz jakiś plan?
- Trzeba sprawdzić co to za wyspa. Razem z Hafisem wybierzemy się na poszukiwania. Nie ma potrzeby żebyś nam towarzyszyła, damy sobie radę. Choć nie powiem, doświadczona czarodziejka bardzo by nam się przydała.
- Ha, już to widzę! – roześmiała się. – Chyba wyłącznie do rozpalania magicznie ognia i gotowania. A co będzie z Lilly? Każesz jej rozbijać namiot?
    Na dźwięk jej imienia oczy Luke’a zalśniły.
- Przykro mi, że cię rozczaruję, ale Lilly będzie musiała wrócić do domu. Nie mogę zostawić jej tutaj samej pod moją nieobecność.
- Czy masz zamiar kiedyś ją przeprowadzić? – zapytała łagodnie.
    Luke nie odpowiedział od razu.
- Boisz się, że coś może się nie udać, prawda?
- Gdybym miał ją stracić chyba bym tego nie przeżył – powiedział tak cicho, że ledwie mogła rozróżnić słowa.
    Usta Anouk wygięły się w smutnym uśmiechu.
- Ja ja cię rozumiem, Luke. Jak ja cię rozumiem.


- Co takiego...?! Jestem tu zaledwie tydzień a ty każesz mi wracać?
    Starałem się odwlec ten moment ile tylko się dało ale nie mogłem dłużej czekać.
- Och, proszę cię – w jej głosie rozbrzmiały błagalne nuty. – Poproś Ciliana albo Anouk żeby mnie pilnowali. Do cholery, Luke, błagam cię! Tylko mnie nie odsyłaj.
    Westchnąłem.
- Lilly, przecież wiesz, że to niemożliwe. Obecność Ciliana wzbudziłaby podejrzenia a Anouk ma dom i męża, którym musi się zająć – przypomniałem jej.
    Wydęła wargi w upartym grymasie.
- Doskonale zdaję sobie z tego sprawę, tylko że jestem strasznie samolubna i egoistyczna, żeby pozwolić ci leźć nie wiadomo gdzie, nie wiadomo po co i nie wiadomo na jak długo. Żebym chociaż wiedziała kiedy wrócisz...
    Jej szczerość mnie rozbrajała. Nie mogłem powstrzymać uśmiechu.
- Do diabła, Luke, to wcale nie jest śmieszne!
- Przecież nie idę sam. Hafis będzie tam ze mną.
    Prychnęła zniecierpliwiona.
- Jakby to miało mnie uspokoić.
- Na litość boską, Lilly! Poradzę sobie. Wiele razy musiałem dawać sobie radę będąc zdanym tylko na siebie i swoje umiejętności przetrwania – pierwszy raz w jej obecności podniosłem głos.
    W zielonych oczach dostrzegłem twardy błysk co zupełnie mnie zaskoczyło.
- Nie musisz tak wrzeszczeć – odparła po chwili. – Możesz sobie być najlepszym cholernym komandosem jakiego kiedykolwiek nosiła ziemia ale możesz być pewny, że to nie powstrzyma mnie od martwienia się o twój żołnierski tyłek! – krzyknęła.
    Jeszcze nigdy nie widziałem jej tak rozzłoszczonej. Paradoksalnie, poczułem przez to jeszcze większy gniew.
- Do twojej wiadomości, kochanie. Do tej pory nikt się zbytnio nie przejmował czy przeżyję kolejny dzień, więc byłbym wdzięczny gdybyś oszczędziła i sobie i mnie płaczliwego pożegnania. W końcu nie odchodzę na żadną cholerną wojnę!
    Lilly uśmiechnęła się zimno.
- Na wojnę może i nie ale na krucjatę przeciwko nie wiadomo komu jak najbardziej! Luke, do diabła, czy nie możesz zostawić tego wszystkiego w spokoju?
    Zacisnąłem dłonie w pięści.
- Nie mogę. Po pierwsze, dlatego że zabrnąłem już za daleko by się wycofać, a po drugie, to nie odczuwam żadnego spokoju na myśl, że gdzieś czai się jakiś świr, który chce mojej śmierci – warknąłem.
    Odrzuciła włosy z twarzy a na jej policzki wystąpił rumieniec.
- Niech to piekło pochłonie... – westchnęła. – Czy mi się wydaje, czy kłócimy się zupełnie jak Hafis i Anouk?
    Kiedy dotarła do mnie trafność tego porównania, nie mogłem się powstrzymać i po prostu wybuchnąłem śmiechem. Przygryzła wargi usiłując pohamować rozbawienie. Potem z głośnym westchnieniem zeskoczyła ze stołu i dopadła mnie z dwóch susach. Przytuliła się ściskając tak mocno, że aż żebra mi zatrzeszczały.
- Jakby nie było – zauważyła z nosem w mojej koszuli – to nasza pierwsza poważna kłótnia.
- Uhm – zgodziłem się. – Przez chwilę miałem wrażenie, że dojdzie do rękoczynów.
    Zachichotała, całując mnie w szyję.
- Zależy o jakie rękoczyny ci chodzi.
    Wciągnąłem gwałtownie powietrze i już miałem jej coś odpowiedzieć, gdy odezwał się kryształ. Matowa powierzchnia pojaśniała ukazując twarz Hafisa.
- Ten to zawsze wie, kiedy coś knuję – mruknęła Lilly odsuwając się na tyle, żeby jej nie zobaczył.
- Gotowy? – spytał Hafis bez zbędnych wstępów.
- Tak.
- To świetnie. Będę u ciebie za dwie minuty – powiedział i rozłączył się.
    Przez chwilę wpatrywałem się w ciemną taflę, zupełnie jakby kryła w sobie rozwiązanie dla wszystkich moich problemów. Potem wyszedłem na korytarz, gdzie na podłodze leżała spakowana torba podróżna. Lilly szła kilka kroków za mną. Założyłem czarny płaszcz a obszernym kapturem i przerzuciłem torbę przez ramię. Za chwilę miał zjawić się Hafis.
- Tylko nie daj się zabić – poprosiła cicho, podchodząc tak blisko, że mogłem dojrzeć rdzawe plamki dookoła jej zielonych tęczówek.
    Zanim zdążyłem odpowiedzieć, jej drobne dłonie zacisnęły się na mojej twarzy. Pocałowała mnie krótko i szybko, wkładając w to tyle czułości, na ile pozwalało jej zdenerwowanie. Potem opuściła ręce wzdłóż ciała i przez moment patrzyliśmy na siebie bez słowa, lekko się uśmiechając. Drgnąłem na dźwięk pukania do drzwi.
- Pamiętaj co ci mówiłem. Anouk przeprowadzi cię na drugą stronę i poczekasz tam na mnie dopóki nie wrócę.
    Skinęła głową w odpowiedzi i otworzyła drzwi.
- Uważajcie na siebie.
    Wyszedłem na zewnątrz. Ciemna noc otoczyła mnie ze wszystkich stron. Spojrzałem na nią ostatni raz odwzajemniając uśmiech, narzuciłem kaptur na głowę i po chwili obaj z Hafisem rozpłynęliśmy się w ciemnościach.

Offline

 

#14 2012-05-20 20:09:08

AloneVampire

Nowicjusz

Zarejestrowany: 2011-06-04
Posty: 3
Punktów :   

Re: Bliźniaczy księżyc

- Jak myślisz? Jak dużą ściągnęlibyśmy na siebie uwagę gdybym zaczął teraz strzelać? hahaha nie ni ku***wa żadnej

Offline

 

#15 2012-05-20 20:10:17

Sibyl

Nowicjusz

Zarejestrowany: 2011-07-12
Posty: 6
Punktów :   

Re: Bliźniaczy księżyc

Słów mi braknie jak opisać to wspaniałe DZIEŁO !!!! To jest boskie, z taka łatwością się czyta jakby kartki same się po prostu przewracały rzadko czytam napisane przez innych opowiadania, ale Twoje polecam wszystkim, czytajcie, czytajcie… czytajcie !!!! Mam nadzieje, ze jak skończysz to udasz się z tym do jakiegoś wydawnictwa, bo takie DZIEŁO bardzo bym chciała mieć na swojej półce!!!!!! dobrze że są wakacje i w pracy jest luźniej, to po kryjomu podczytuje kolejne stronki dobra koniec pisania, idę dalej chłonąc kolejne!!! oby tylko nikt ode mnie nic nie chciał hihi

Offline

 

Stopka forum

RSS
Powered by PunBB
© Copyright 2002–2008 PunBB
Polityka cookies - Wersja Lo-Fi


Darmowe Forum | Ciekawe Fora | Darmowe Fora
www.xwf.pun.pl www.ptstruckers.pun.pl www.wonots.pun.pl www.piastowskimedlow.pun.pl www.blackhats.pun.pl